Łowcy skór - reportaż o łódzkich handlarzach zwłok


W łódzkim pogotowiu od ponad dziesięciu lat handluje się zwłokami zmarłych pacjentów. Kto sprzedaje? Niektórzy lekarze, sanitariusze, kierowcy karetek i dyspozytorzy. Kto kupuje? Łódzkie zakłady pogrzebowe. Ciało zmarłego w pogotowiu nazywa się "skórą". Za jedną skórę płaci się dziś 1200-1800 zł. Czy żeby zdobyć skórę, można zabić pacjenta? Są takie poszlaki. Reportaż Tomasza Patory i Marcina Stelmasiaka

Do redakcji zadzwonił lekarz. Rozmawialiśmy z nim kilka miesięcy wcześniej, szukając powiązań firm pogrzebowych z pogotowiem, ale wtedy nie chciał wiele powiedzieć. Teraz usłyszeliśmy: - Przemyślałem wszystko, porozmawiam z wami o skórach.
Dlaczego zmienił zdanie?
- To zaszło za daleko - odparł tylko. Był wyraźnie zdenerwowany. Zaprosił nas na wieczór do domu: - Do knajpy może wejść znajomy, u was w redakcji też ktoś mógłby mnie zobaczyć, później skojarzyć. A ja się boję - sam nie wiem, co może z tego wyjść.
Nie dorobił się w pogotowiu. Jak na lekarza z wieloletnim stażem mieszka skromnie. W małym pokoju segment, kanapa i fotele ze skaju.
Lekarz miał smutną twarz. - Na pewno wiecie, co to jest skóra? - zapytał.
Wydawało nam się, że odpowiedź znamy: - Zmarły pacjent, którego załoga karetki pogotowia ratunkowego i dyspozytor sprzedają firmie pogrzebowej.
- A wiecie, że skórę można zrobić?

 

Jak ciało stało się skórą
 

Włodzimierza Sumery szukaliśmy kilka tygodni. Parę lat temu na pogrzebach zbił majątek. Teraz ma kłopoty. Mieszka kątem u rodziny. Strzelano do niego kilka miesięcy temu, chodzi bocznymi ulicami, unika obcych.
Z wykształcenia plastyk. Około czterdziestki, ale wygląd studenta, na nosie przyciemniane okulary. - Dlaczego zgodziłem się otwarcie rozmawiać? Nie dlatego, że jestem porządnym facetem. Dawno trzeba było to wyprostować, może wam się uda. Na swoje usprawiedliwienie mam niewiele. Może jedynie to, że nie przewidziałem skutków, chociaż powinienem był przewidzieć.
O handlu skórami Sumera wie prawie wszystko. - Przecież to ja wymyśliłem układ z pogotowiem, branie od nich skór.
Na przełomie lat 80. i 90. dorabiał w łódzkim pogotowiu jako sanitariusz. - Rodziny osób zmarłych w domach godzinami czekały, aż przyjedzie wóz z przedsiębiorstwa komunalnego i zabierze zwłoki do chłodni. A czasy się zmieniały i pomyślałem, że tu jest miejsce na mój biznes - opowiada.
Odszedł z pogotowia i w 1991 r. założył z kolegą firmę C. - Kupiłem nyskę, rozdałem w pogotowiu wizytówki. Powiedziałem, żeby dzwonili do mnie, jak będzie do zrobienia przewóz. Sytuacja mnie przerosła - nie wyrabialiśmy się z wykonywaniem zleceń. Z początku dzwonili do mnie z pogotowia jako do kolegi. Ja się odwdzięczałem. Jeszcze nie pieniędzmi.
- Kawa? Koniak?
- Wódka. Skrzynki wódki woziłem do pogotowia. Firma zaczęła przynosić dochody. Staraliśmy się te pieniądze zagospodarować, rozwinąć się. A zwłok było tyle, że poszliśmy dalej i robiliśmy pogrzeby. Zatrudniliśmy ludzi, ubraliśmy ich ładnie, kupiliśmy jako pierwsi eleganckie jak na tamte czasy auta. Moim marzeniem było, żeby zrobić z firmy - jak to mówię - bombonierkę. Po części się to udało.
Ale wtedy dawni koledzy Sumery z pogotowia nie byli już tylko kolegami. Odkąd pojawiły się pieniądze - byli partnerami w interesach.
Dziś Sumera zarzeka się: - My pierwsi nie zapłaciliśmy. Kiedy zapłaciła konkurencja, zaproponowałem chłopakom, że będę im coś kupował do pogotowia: telewizor, jakiś tapczan, koce. Odpowiedzieli: tylko gotówka. Więc przebiłem konkurencję. I ciało szybko stało się skórą, czyli towarem na sprzedaż. Dobrym, chodliwym towarem.


Telefon 999: pomóżcie
Jaka jest droga od wezwania pogotowia do sprzedanej skóry?
Telefon 999 odbiera dyspozytor. Na podstawie rozmowy ze zgłaszającym musi ocenić, na ile poważny jest stan pacjenta, a - co za tym idzie - czy i jaką wysłać karetkę: przewozową (bez lekarza, tylko kierowca i sanitariusz, którzy wiozą chorego do stacji pogotowia, czasem opatrują na miejscu), wypadkową (z lekarzem, kierowcą i sanitariuszem) czy erkę (dodatkowo z pielęgniarką, zespół ma działać w sytuacjach ratowania życia). Karetek jest sporo, czekają rozstawione w różnych punktach miasta, rolą dyspozytora jest wybrać właściwy rodzaj i tę, która dotrze do pacjenta najszybciej.
Jeśli pacjent umiera, lekarz powinien stwierdzić zgon i wypełnić dokumenty - kartę informacyjną oraz kartę zgonu, i wrócić do karetki. A rodzina zostaje z problemem - w myśl przepisów sanitarnych ciało nie może leżeć w domu. Trzeba je przewieźć do chłodni, gdzie będzie czekać na dzień pogrzebu.
Mamy wolny rynek, zatem od rodziny zależy, która firma pogrzebowa przewiezie ciało, a później zajmie się przygotowaniem pogrzebu i samym pochówkiem. Rodzina dzwoni do wybranego zakładu, ciało trafia do chłodni.
Mało kto jest przygotowany finansowo na śmierć bliskiej osoby, dlatego ważne jest, by firma pogrzebowa szybko wystawiła rachunek. Z takim rachunkiem można iść do ZUS po zasiłek pogrzebowy - dziś ponad 4 tys. zł - i już z pieniędzmi załatwiać dalsze formalności: w zakładzie i na cmentarzu.
I to wszystko.
Gdzie tu miejsce na sprzedaż skóry? W szczegółach. Nikt nie ma pod ręką telefonów firm pogrzebowych. Nikt nie ma też po utracie bliskiego głowy do interesów: wypytywania o ceny, porównywania jakości usług. Wielu w ogóle nie wie, co robić dalej. A zwłoki trzeba przewieźć. Z mieszkania nie wyszedł jeszcze zespół pogotowia, a już ciśnie się na usta prośba: pomóżcie. Lekarz (sanitariusz, kierowca) powinien wyjaśnić procedurę. Rzecz w tym, że może też podać telefon do firmy. Może nawet od razu zadzwonić do zakładu.


Ryczałt za dziesięć skór

Włodzimierz Sumera zapewnia, że pierwsze pieniądze, które zapłacił pogotowiu, nie były duże. - Jakieś 50 tys. zł za skórę. Starych oczywiście, czyli na dzisiejsze 5 zł. Starczało na papierosy. Ale zaraz zaczęła się licytacja między firmami pogrzebowymi. W 1995 r. płaciłem już za skórę 500 zł.
Sprzedawanie skór staje się szybko dobrym biznesem i niektóre załogi karetek nie czekają, aż rodzina poprosi o pomoc w znalezieniu firmy.
Pieniądze z tego chcą mieć też niektórzy dyspozytorzy - zawierają nieformalne układy z zespołami ratowniczymi: ja pierwszy wiem o zgonie, wyślę twoją karetkę po skórę, ty odpalisz działkę.
Trzeba się jeszcze rozliczyć.
Sumera: - Sposobów jest multum. Ja dla wygody czasem płaciłem pogotowiu ryczałtem za dziesięć skór z góry. Kiedy się limit wyczerpał, dyspozytor dzwonił do mnie po następną kopertę. Jak oni się dzielili potem z zespołem - to ich układ.


Dwóch smutnych panów z papierami

Witold Skrzydlewski, łódzki radny, którego rodzina ma największą w regionie sieć kwiaciarni i zakładów pogrzebowych, opowiada, jak ekipa pogotowia poluje na skórę: - Zawodowiec nie powie rodzinie, że tu przyjedzie firma pogrzebowa X. Bo krewni mogą powiedzieć: nie życzymy sobie. On powie: zaraz przyjedzie zespół przewozowy i zabierze zmarłego do chłodni. Dla przeciętnego emeryta to dalsza część tej samej instytucji, czyli pogotowia. Lekarz, sanitariusz lub kierowca wychodzą i dzwonią. A potem wchodzi dwóch smutnych panów. Nie przedstawiają się, tylko mówią: proszę podpisać dokumenty. Uwierzcie - nie ma ludzi, którzy w tym momencie czytają kwity. Podpisują. Dopiero na drugi dzień patrzą, gdzie mają przyjechać, załatwić resztę formalności. I widzą, że nie do pogotowia, tylko do zakładu pogrzebowego.
Szeroko przyjętą i niekwestionowaną przez ZUS praktyką jest pobieranie zasiłku pogrzebowego przez przedstawiciela firmy pogrzebowej na podstawie pisemnego upoważnienia rodziny. To właśnie jeden z dokumentów, które krewni podpisali "dwóm smutnym panom".
Radny Skrzydlewski opowiada, co dzieje się dalej: - Krewni w zakładzie stoją już pod ścianą, bo ta firma skoro świt załatwiła wszystkie dokumenty i - co najważniejsze - wzięła z ZUS zasiłek. A ludzie nie zauważyli, że podpisali w umowie zgodę na organizację pogrzebu, i że jeśli się wycofają, to tyle i tyle zapłacą kary. I ludzie już nie chcą się kłócić, bo zmarły, tragedia - wiadomo.
Skrzydlewski mówi, że to dla niego trudna rozmowa - on też płacił pogotowiu. Zapewnia: - Gdy zaczęły to być bardzo duże kwoty, wycofaliśmy się. Uważaliśmy, że to już stało się niebezpieczne i ta granica między ratowaniem a udawaniem może gdzieś się zatrzeć.
Wiemy, że firma rodziny Skrzydlewskich od kilku lat nie płaci pogotowiu. Może sobie na to pozwolić - jest potentatem na łódzkim rynku.


1800 za skórę: kto da więcej?

Licytacja stawek za skórę trwa.
Włodzimierz Sumera: - Jeszcze w 1998 r. płaciłem. Wtedy już tylko po to, żeby wywindować cenę. Przebiłem z 800 na 1000 zł od skóry. Myślałem, że jak mocno winduję stawkę, firmy przestaną na tym zarabiać i to się utnie.
Przypomnijmy: firma ma na pogrzeb 4 tys. zł zasiłku z ZUS (kwota z 2001 r.). Im więcej płaci za ciało pogotowiu, tym mniejszy ma zysk.
Dlaczego windowanie cen za skórę trwało nadal? Po prostu - w miarę jak rosły stawki dla pogotowia, firmy podwyższały ceny pogrzebów.
Skrzydlewski: - Zakłady wpadły na pomysł trochę jak z filmu "Kiler", gdzie Siara-Rewiński dzieli się z Englertem: dwie sztaby złota moje, jedna twoja. Krewny przychodzi, a oni z tego zasiłku też mu troszeczkę oddadzą. Krewny kręci nosem, że mało zostało, ale w sumie jest zadowolony. Bo nie wie, co go jeszcze czeka. Potem idzie na cmentarz i dowiaduje się, że ma zapłacić tyle za plac, tyle za księdza. Za to już płaci dodatkowo, z kieszeni - mimo że za zasiłek pogrzebowy można naprawdę zrobić średniej klasy pogrzeb z placem i księdzem. A pogotowiane firmy robią najtańszy, z najgorszą trumną i za cały zasiłek. Bo muszą zapłacić zespołowi.
Jak firma ukrywa wypłacanie "działki za skórę", by uniknąć wpadki skarbowej? Nie prowadzi pełnej księgowości, bo z fiskusem rozlicza się ryczałtem. I rzadko zdarza się, by klient zażądał od niej po pogrzebie pełnego rachunku (jeśli żąda, firma wypisuje "dopłatę za trumnę").
Licytacja skór trwa cały czas, biorą w niej udział kolejni gracze.
Skrzydlewski: - Jest firma, która płaci tylko 1200 zł, ale ona świadczy pogotowiu dodatkowe usługi. Na przykład zabiera na wczasy do Hiszpanii. Inne płacą po 1600 zł od sztuki.
Jedną z tych ostatnich jest firma P. Jeszcze pół roku temu nie płaciła pogotowiu i urządzała miesięcznie ledwie kilka pogrzebów. Teraz - około 150.
Od naszej rozmowy z Witoldem Skrzydlewskim (dwa tygodnie temu) stawkę znów przebito. Firma CZ. daje za skórę 1800 zł.


Pan Pułkownik rozmawia z prasą i planuje zabójstwo

Skrzydlewski ciągnie: - Każdy może otworzyć zakład pogrzebowy, nie trzeba spełniać żadnych warunków. Nie trzeba mieć nawet pieniędzy. Producenci, których jest dużo, chętnie skredytują trumny, podstawia pan kilka kwitów rodzinie i następnego dnia rano ma pan ich zasiłek pogrzebowy. Więc pan nie musi mieć żadnego kapitału, żeby wejść w ten rynek. Nikt nie sprawdza, czy człowiek, który otwiera taki interes, był karany. Zakłady pogrzebowe pootwierały pielęgniarki, sekretarki dyrektorów szpitali, w firmach pogrzebowych jeżdżą sanitariusze z pogotowia. Ten rynek jest bandycki.
Jednym z naszych rozmówców był Jacek T., znana postać w łódzkim światku pogrzebowym. Od lat pracownik prosektorium szpitala Wojskowej Akademii Medycznej, współpracownik Sumery, pierwszy "nauczyciel" Skrzydlewskiego (który na początku lat 90. był kwiaciarzem i dopiero wchodził na rynek usług pogrzebowych).
Jacek T. zarabiał na ubieraniu i myciu zwłok, był też udziałowcem firmy pogrzebowej. I specem od pozyskiwania skór od pogotowia.
- Gdyby on myślał, byłby dziś bogaczem - wspomina Sumera. - Ale trwonił pieniądze z równą łatwością, jak zarabiał. Gdy Pan Pułkownik - bo taką miał ksywę - bawił się w Kaskadzie [w czasach PRL najbardziej wytworny lokal w Łodzi, dziś symbol minionej epoki], wszyscy goście pili na jego koszt. Na 40. urodzinach Jacka bawili się wszyscy ludzie z branży i pół pogotowia.
W 1998 r. Jacek T. wdał się w konflikt z częścią konkurencyjnych zakładów pogrzebowych. Po stronie T. także stanęło kilka firm.
Rok później w powietrze wyleciało nowe renault megane Jacka T. - ktoś podłożył pod nim bombę. T. oskarżył o to konkurencję, podobnie jak o telefoniczne grożenie mu śmiercią. Ale winnych nie znaleziono - prokuratura umorzyła obie sprawy.
Podczas kilku spotkań latem 2001 r. Jacek T. opowiadał nam o szczegółach współpracy firm pogrzebowych z pogotowiem. Do kolejnego umówionego spotkania nie doszło. Okazało się, że rozmawiając z nami, planował zabójstwo. We wrześniu złapano go pod jednym z łódzkich hipermarketów, gdy wręczał 25 tys. zł płatnemu mordercy. To była zaliczka, drugie tyle zabójca miał dostać po zastrzeleniu Skrzydlewskiego. W śledztwie Jacek T. przyznał się do winy, czeka na proces.


Przetargowa karta zgonu

W grę wchodzą wielkie pieniądze. Policzmy: w Łodzi samo tylko pogotowie stwierdza miesięcznie ok. 400 zgonów. Za ile skór płacą pogotowiu firmy? Przypomnijmy, że odkąd firma P. zaczęła opłacać zespoły, zyskała ponad 140 pogrzebów co miesiąc. A przecież nie ona jedna płaci pogotowiu.
Bardzo ostrożnie licząc, do pogotowia trafia działka za 200-250 skór miesięcznie. Uśredniając stawkę (od 1200 do 1800 zł) na 1500 zł, mamy 300-370 tys. miesięcznie i 3,6-4,5 mln zł rocznie. Bez podatków.
Zdobyliśmy cztery pisemne oświadczenia rodzin nakłanianych do skorzystania z usług konkretnych firm tylko w ostatnim miesiącu (wszystkie dane do wiadomości redakcji).
 

* 23 XII 2001 r. Wiesława W.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy W.

* 25 XII Maria K.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy CZ.

* 29 XII Halina M.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy P.

* 3 I 2002 r. Sławomir B.: lekarz bez uzgodnienia ze mną wezwał zakład pogrzebowy CZ.

Niektórzy sprzedawcy skór posuwają się jeszcze dalej. Jeśli rodzina nie chce się zgodzić na proponowaną firmę, szantażują ją.
Rodzina ma niewielkie szanse, bo lekarz ma kartę przetargową - kartę zgonu. Stwierdza w niej przyczynę: może "wykluczyć udział osób trzecich", czyli stwierdzić zgon naturalny, bądź "nie wykluczyć udziału osób trzecich", czyli podejrzewać zabójstwo. W tym przypadku procedura się gmatwa, rodzina nie dostanie ciała, które trafi na sekcję zwłok. A pogrzeb opóźni się o kilka-kilkanaście dni. Konkrety:

* październik 2001. Lekarka pogotowia wezwana do stwierdzenia zgonu mieszkańca Widzewa (dzielnica Łodzi) proponuje zięciowi zmarłego wezwanie firmy A. Ma pecha - zięć jest lekarzem i doskonale zna proceder. Protestuje. Zirytowana lekarka na jego oczach drze kartę zgonu z adnotacją: "wykluczam udział osób trzecich" i błyskawicznie wypisuje drugą z adnotacją: "nie wykluczam".

* 5 stycznia 2002 na Górnej (też dzielnica Łodzi) lekarz robi to samo, gdy kobieta nie zgadza się na wezwanie do zmarłej siostry firmy CZ.


Dyspozytorzy sugerują: "chyba umarła"

Walczą też handlujący dyspozytorzy. Mają sprawdzony sposób, aby natychmiast wysłać po skórę wybraną karetkę (np. erkę).
Na przykład krewny dzwoni i mówi: "przyjedźcie, babcia umarła". Skoro umarła, pogotowie nie musi się śpieszyć, zgon można stwierdzić także za godzinę. Ale dyspozytorowi zależy, żeby jak najszybciej po skórę pojechała jego zaprzyjaźniona załoga. Więc tak kieruje rozmową, by uzyskać wpisaną później w dokument formułkę "chyba nie żyje" - zamiast "nie żyje". "Czy pan sprawdzał tętno? Czy pan jest pewien, że babci nie można już pomóc? Czy pan jest lekarzem, żeby mieć pewność?". Dyspozytor słyszy w końcu upragnione "chyba" i wysyła na sygnale zaprzyjaźnioną erkę.
A do umierających i naprawdę potrzebujących szybkiej pomocy jedzie często nie karetka, która jest najbliżej, lecz inna - wybrana. Udało nam się ustalić, że trzy zespoły wyjeżdżały znacznie - ponaddwukrotnie - częściej do skór niż inne.
W grudniu 1999 r. na ul. Pabianickiej zasłabł człowiek. 500 m stamtąd stały dwie karetki, ale dyspozytor wysłał załogę z drugiego końca dzielnicy. Przyjechała za późno, reanimacja nic nie dała. Tłum gapiów rzucał wyzwiska na ekipę karetki.


Karetka jedzie do Mc Donald'sa

Pracownik jednej z łódzkich firm pogrzebowych: - Pracuję już kilka lat w zakładzie, przewożę zwłoki z domu do chłodni. Słyszałem o różnych sytuacjach, kiedy zespół nie śpieszy się do wezwania, bo jest szansa, że zgon nastąpi przed przyjazdem pogotowia.
Sumera: - W branży mówi się na to "Mc Donald's", czyli "nie śpieszmy się, wstąpmy po drodze na hamburgera".
Zdobyliśmy raport łódzkiej straży pożarnej. 21 stycznia 2001: pożar w mieszkaniu przy ul. Wólczańskiej. Strażacy wynoszą dwie zaczadzone osoby. Reanimują je. Karetki wzywają o godz. 3.25. O 3.36 dzwonią z ponagleniem. O 3.39 telefonują znowu. Karetki są na miejscu o 3.46. Jechały 21 minut. Od stacji do miejsca pożaru jest 2200 metrów, w środku nocy na ulicach nie ma ruchu.
To nie wszystko: załoga jednej karetki każe przerwać (!) reanimację kobiety i przenieść ją do ambulansu. Strażacy przekładają nieprzytomną na nosze pogotowia. Zespół karetki podnosi je i kobieta spada z wysokości metra, uderzając twarzą o beton. Sanitariusz i kierowca wrzucają ją na nosze i biegną do karetki. Zaczadzonego mężczyznę drugi zespół też każe przenieść do karetki. O godz. 4 lekarze z obu zespołów mówią strażakom, że pacjenci zmarli.
Jeszcze jeden przykład. Jak ustaliliśmy, dyspozytor stacji dostał w listopadzie 2000 r. wezwanie do pacjenta z podejrzeniem zawału. W pokoju obok lekarz pił kawę, nie wiedział o zgłoszeniu. Zdenerwowana brakiem karetki rodzina wydzwaniała do pogotowia. Dyspozytor mówił, że ambulans od dawna jest na mieście. Kłamał, wysłał go dopiero 20 minut po zgłoszeniu. Skóry nie było - pacjent cudem przeżył.


Nazywają ich: Anioł Śmierci, Skórołapka, Mengele, doktor Potasik

Włodzimierz Sumera, niegdyś właściciel firmy pogrzebowej: - Lekarz pogotowia przyjechał do mnie do zakładu z umierającym pacjentem. Człowiek konał, ten spokojnie wypisywał kartę zgonu.
Kolejny nasz rozmówca, Janusz Pietraszkiewicz, był kierowcą pogotowia. Przyznał się nam, że też kilka razy wziął pieniądze za skórę. Odszedł - jak twierdzi - "bo nie chciał dłużej brać w tym udziału". - Ale lekarze szli na te układy. Mogę podać nazwiska: X, Y, Z [Pietraszkiewicz podaje imiona i nazwiska lekarzy] czy Anioł Śmierci...
- Dlaczego Anioł Śmierci? - pytamy.
- Tak go nazwali, bo załatwiał ludzi.
- Jak?
- Przychodził, popatrzył i mówił: o, tu już nie mamy co reanimować. Puls badał i do widzenia. A można było człowieka wyprowadzić, tzn. uratować.
- Skąd pan wie?
- Był taki przypadek na Dąbrowie [osiedle w Łodzi] w nocy. Doszedł do kobiety leżącej obok tapczanu, zbadał puls i powiedział, że nic z tego nie będzie. A był z nami sanitariusz. I mówi: "przecież puls jeszcze jest, musimy reanimować". A Anioł Śmierci na to: "co mi tu dyskutujesz". Bo już wypisał kartę zgonu. Kolega-idealista, który nigdy nie wziął działki za skórę, nie dał za wygraną i kobietę wyprowadził. Wstała i poszła do łóżka.
- Dlaczego Anioł Śmierci tak robił?
- Tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Weźmy inny przypadek: gdy Aniołowi Śmierci zmarł pacjent w karetce, od razu kazał mi jechać do firmy C. I tam zwłoki zostały sprzedane.
Pietraszkiewicz ma ciężko chorą 99-letnią babcię. - Ostatnio znów był u niej lekarz z pogotowia. Jak wychodził, chciał mi dać telefon. Powiedział: "jak będzie zgon, to proszę zadzwonić, żeby ten sam zespół przyjechał".
- Powiedział, po co ten sam zespół?
- Nie, ale to przecież jasne. Żeby była skórka.
Sumera i Pietraszkiewicz mówią też o innych pseudonimach członków zespołów: doktor Mengele, Skórołapka, doktor Potasik (bo potas zwalnia akcję serca, podanie zbyt dużej dawki lub prawidłowej, ale zbyt szybko - zabija).


Pavulon - lek śmierci

Opowiedzieliśmy to wszystko lekarzowi, który zaprosił nas do domu. Wysłuchał bez emocji, potakując smutno głową. Teraz on będzie mówił.
- W połowie 2001 r. przyszedł do łódzkiego pogotowia nowy wicedyrektor Janusz Morawski. Zaczął przeglądać dokumentację, także przepływu leków. Jest anestezjologiem, nic więc dziwnego, że zwrócił uwagę na nazwę pavulon.
- Pracuję kilkanaście lat, a tylko raz użyłem pavulonu - ciągnie lekarz. - Mogłem się nawet bez niego obejść, używając słabszego środka zwiotczającego - scoliny, która działa około trzech minut. Otóż nowy wicedyrektor, oglądając papiery, stwierdził, że w pogotowiu istniało olbrzymie zapotrzebowanie na pavulon. Z powodu chaosu w dokumentacji nie sposób stwierdzić, kiedy był wykorzystywany - który pacjent dostał zastrzyk i jaką dawkę. Ten niezwykle niebezpieczny lek był wypisywany na zwykłych receptach zbiorczych, jakie wystawiali lekarze, uzupełniając zapas karetek. A raczej - najczęściej - był dopisywany do nich, na dodatek innym charakterem pisma niż reszta specyfików. Wicedyrektor poszedł do ówczesnego dyrektora stacji, ten natychmiast zarządził, że pavulon można pobierać tylko na indywidualne recepty i z każdej dawki trzeba się rozliczyć merytorycznie - dokładnie opisać, z jakich powodów, w jakich okolicznościach i któremu pacjentowi podano lek. I nagle zapotrzebowanie na pavulon spadło do zera.
Prof. Wojciech Gaszyński, kierownik katedry anestezjologii Akademii Medycznej w Łodzi i konsultant krajowy do spraw anestezjologii i intensywnej terapii: - Bez dużego doświadczenia nie powinno się podawać tego leku. Formalnie wyłącznie wykształceni anestezjolodzy mają do tego prawo. Pavulon powinien być podawany tylko na sali operacyjnej, nie powinny go używać zespoły wyjazdowe pogotowia. W USA tego typu leków mogą używać wyłącznie uprawnieni lekarze. Mało tego, zezwolenia wydawane są na określony czas i obwarowane dodatkowymi warunkami. Na przykład, jeśli lekarz w jakimś czasie nie wykona pewnej liczby intubacji z użyciem tego leku, traci uprawnienie i musi ponownie przejść przeszkolenie.
Sugerujemy, że może lek w pogotowiu kradziono, by sprzedać go na czarnym rynku. Ale prof. Gaszyński nie wie, do czego mógłby się komuś przydać pavulon.
W niektórych krajach bliźniacze specyfiki są używane do wykonywania wyroków śmierci po uprzednim uśpieniu pacjenta, na przykład barbituranami.
Dr Ryszard Golański, także anestezjolog, wiceszef Okręgowej Rady Lekarskiej w Łodzi: - Leki zwiotczające są po to, by wyeliminować na sali operacyjnej oddech pacjenta, za którego oddycha maszyna. By jego własne oddychanie "nie kłóciło się" z pracą urządzenia. Podanie pavulonu przytomnemu człowiekowi bez intubacji oznacza jedną z najokrutniejszych śmierci na świecie. Pacjent jest w pełni świadomy i traci oddech. Z powodu zwiotczenia mieści opadają mu także powieki. Nie może nic powiedzieć, nawet ruszyć palcem. Dusi się, umiera w męczarniach. Wiem, co mówię: rozmawiałem z pacjentami, którym pomyłkowo w szpitalu wstrzyknięto pavulon, na szczęście ich odratowaliśmy. Pracując w Okręgowej Radzie Lekarskiej, spotykałem się z przypadkami wynoszenia bądź zaginięcia różnych specyfików, na przykład dolarganu czy morfiny stosowanych przez narkomanów. Ale do czego może być komuś potrzebny pavulon?
Lekarza, który zaprosił nas do domu, pytamy wprost: czy niewytłumaczalne zużycie pavulonu może mieć związek z handlem skórami?
- Obawiam się, że tak. Ostatnio pojawiło się w stacji nowe określenie: "wątpliwe zgony". O jednym słyszałem: pacjentka chora psychicznie, lekarz na chwilę odszedł. Wrócił i zobaczył, że sanitariusz leje w żyłę środek. - Co jej dajesz? - zapytał. - To co zawsze - usłyszał. Po kilku minutach pacjentka nie żyła. Kiedy dowiedziałem się o sprawie pavulonu, od razu powróciły mi w pamięci różne dziwne rozmowy, zdarzenia, półsłówka, pseudonimy. Niektóre zespoły podawały na przykład pacjentom nierozcieńczoną eufilinę, potwornie silny lek obniżający ciśnienie. Dziś trudno mi porzucić myśl, że za tym kryła się czyjaś śmierć. Podanie w taki sposób leku to w prostej linii zatrzymanie akcji serca.
- Jakie pseudonimy pan słyszał?
- Kiedyś myślałem, że to idiotyczne żarty: Doktor Mengele, Doktor Potasik, Anioł Śmierci.
Ignacy Baumberg, anestezjolog, kilka lat jeździł w pogotowiu: - Też słyszałem, że eufilinę podawano bez rozcieńczenia. Często obserwatorzy łączyli to z nagłym pogorszeniem się stanu pacjenta. Już od początku lat 90. pracownicy pogotowia i zakłady pogrzebowe tworzyły system, w którym bardziej opłacalna jest śmierć niż ratowanie pacjenta.
W październiku 2001 r. w pogotowiu zmienił się - po 12 latach - dyrektor. Nowy - Bogusław Tyka - nie jest lekarzem, lecz ekonomistą, wcześniej rządził jednym z łódzkich szpitali. Zbierając materiał do tekstu o handlu skórami, poprosiliśmy go o pokazanie dokumentacji, zwłaszcza wyjazdów karetek. Przyznał, że sam dużo słyszał o nekrobiznesie, ale dokumentację musi najpierw przejrzeć sam.


Dyrektor Tyka zawiadamia policję

Dziś wiemy już, że późną jesienią dyrektor Tyka od nowego wicedyrektora Morawskiego dowiedział się o podejrzanym wypływie pavulonu. Z grupą zaufanych lekarzy badał dokumentację stacji, a kilka tygodni po naszej rozmowie odbył jeszcze jedną - z wiceszefem Centralnego Biura Śledczego w Łodzi.
Przez blisko dwa tygodnie prosiliśmy dyrektora Tykę o rozmowę na temat pavulonu, wątpliwych zgonów i handlu skórami. Nie chciał rozmawiać. W końcu, gdy przekonał się, że i tak znamy sprawę, umówił się z nami w obecności wicedyrektora Janusza Morawskiego.
Dyrektor Tyka bardzo się denerwuje. Mówi sztywno, jakby czytał, zacina się i waży słowa: - Chciałem zamknąć temat, który bardzo brzydko się nazywa handlem skórami, a którym obciąża się między innymi załogi pogotowia. Jest to dla mnie proceder karygodny. Myślę, że od czasu kiedy dowiedziałem się o tym zjawisku, jego skala zmniejszyła się radykalnie. Już nie wyjeżdżamy do każdego stwierdzenia zgonu. Robimy to tylko na zasadzie humanitarnej pomocy ludziom, którzy zostali sami ze zwłokami w domu po godz. 17. Pozostałe przypadki powinien stwierdzać lekarz, który leczył pacjenta w ciągu ostatnich 30 dni. Tak mówi ciągle obowiązujący, choć niestosowany przepis ustawy z 1956 r. Oficjalnie wiem o trzech sprawach związanych z handlem skórami: w dwóch lekarz odmówił wydania rodzinie karty zgonu, w jednym nie wykluczył udziału osób trzecich. Dałem nagany, sprawa pójdzie do komisji etyki lekarskiej.
- Zlikwiduje pan ten proceder?
- Tak, oczywiście. Jestem tego pewien.
Rzucamy następne hasło: "CHYBA nie żyje".
- Było szereg przypadków, gdzie na karcie zgłoszenia widniał zapis "chyba nie żyje". W takiej sytuacji nie mam prawa odmówić wysłania karetki. Ale mamy teraz komputerowy system zapisu rozmów, każde wezwanie jest tam archiwizowane. Nasza komisja sprawdza wszystkie na ewentualność, że dyspozytor tak kieruje rozmową, by uzyskać stwierdzenie "chyba nie żyje". Takie sytuacje trzeba w sposób radykalny zlikwidować i doprowadzić do normalności.
- Zawiadomił pan policję o przestępstwie. O jakim?
- Przeprowadziliśmy rozmowę w Centralnym Biurze Śledczym. Pewne skojarzenia nasunęły się nam w związku z rozchodem leków i zapotrzebowaniem na dziwne leki. Nie mogliśmy zostawić tego tematu. Poinformowaliśmy stosowne władze, które mają możliwość sprawdzenia naszych przypuszczeń.
- Jakich przypuszczeń?
- Nie chciałbym w tej chwili tego ujawniać. Nie jestem lekarzem - mogę pozostawać w błędzie. Zapotrzebowanie na pewnego rodzaju leki w skojarzeniu z nieskutecznymi reanimacjami dawało nam pewne przypuszczenia.
- Co do zgonów pacjentów?
- Tak.
Dyrektor Tyka potwierdza, że po wprowadzeniu kontroli na pavulon jego zużycie spadło do zera. Dodaje, że w tej chwili nawet nie ma w pogotowiu tego leku.
Doktor Morawski milczy. Zapytany wprost, ucina: - Nie mogę udzielać żadnych informacji. Zobowiązałem się do tego wobec prowadzących śledztwo.


Eksdyrektor nie brał, inni owszem

Jedziemy do podłódzkiego Głowna. W tamtejszym szpitalu został właśnie dyrektorem Ryszard Lewandowski. Wcześniej, przez 12 lat, kierował łódzkim pogotowiem.
Gdy był dyrektorem łódzkiej stacji, ucinał wszelkie pytania o handel skórami.
"Nie ma nic takiego, dajcie mi dowody" - mówił. "Nigdy nie stwierdziłem przypadku współpracy pogotowia z firmami pogrzebowymi. Jeżeli coś do mnie docierało, były to sugestie albo pomówienia" - to cytat z października ubiegłego roku, tuż przed odwołaniem go z funkcji (odwołano go z przyczyn ekonomicznych, pogotowie ma olbrzymie długi).
Lewandowski nie lubi terminu "skóra". Poprawia: - Sprzedawanie informacji o zaistniałym zgonie.
I po raz pierwszy przyznaje: - Muszę obiektywnie stwierdzić, że nie udało mi się tego zwalczyć. Byłem nieskuteczny. Mimo wielokrotnie podejmowanych wysiłków, aby ten proceder wyeliminować albo przynajmniej doprowadzić do jakichś cywilizowanych rozmiarów, byłem nieskuteczny. To niezmiernie trudno udowodnić. Z jednej strony mamy skarżącą się rodzinę, z drugiej nikogo, kto mógłby, chciałby to potwierdzić. Słyszałem, wiedziałem, wpływały do mnie skargi, ale nikogo za rękę nie złapałem.
Na dodatek instytucje, które - wydawało nam się - powinny być tym zainteresowane - de facto zainteresowane nie były. Na początku lat 90. powiadamialiśmy np. Urząd Ochrony Państwa, policję, organy skarbowe. Swego czasu były spotkania z udziałem przedstawicieli prokuratury, sądów. Ci wszyscy ludzie nie byli zainteresowani likwidacją tego procederu.
Teraz już wiem, że to jest zjawisko powszechne i uczestniczą w tym osoby, których nigdy bym o to nie podejrzewał. Osoby, które zajmują pewne stanowiska w hierarchii pogotowia, czyli powinny więcej umieć, być lepsze, mądrzejsze, moralniejsze. Okazuje się, że nie.
- O jakie stanowiska chodzi?
- Ja żadnych gratyfikacji nie otrzymywałem. A poniżej mnie zdarzało się. O tym, że te osoby biorą, nie wiedziałem. Dowiedziałem się w ostatnim okresie. Jeżeli ktoś, kto na przykład jest odpowiedzialny w stacji za nadzór, jest dotknięty wadą, to nie jest w stanie tego poprawnie prowadzić.
- Nie miał pan nigdy podejrzeń, że ktoś mógłby dla pieniędzy np. nie udzielić pomocy?
- Jeżeli miałbym podejrzenie przestępstwa, musiałbym je zgłosić odpowiednim organom. Nie miałem przesłanek, by coś takiego podejrzewać. To podważyłoby sens istnienia tej instytucji.
Pytamy o podejrzane zużycie leków zwiotczających.
- Mogę się domyślać, co jest w podtekście pańskiego pytania. Nie wiem, co się działo z tymi lekami, ja ich nie brałem. Ale nie chciałbym, żeby pan się w swoich domysłach posunął się... jakoś dalej.


Dwa tysiące za życie

Dr Ryszard Golański z Okręgowej Rady Lekarskiej: - Przypuszczenia, że lekarze czy inni ludzie z zespołów zabijali swoich pacjentów, są przerażające. Jako lekarzowi nie mieści mi się to w głowie. Uwierzę dopiero, jeśli sąd wyda prawomocny wyrok skazujący.
Radny Witold Skrzydlewski, którego rodzina ma sieć zakładów pogrzebowych, przyznaje, że słyszał o wątpliwych zgonach, ale nie chce o tym mówić: - Może kiedyś też zasłabnę i chciałbym, żeby pogotowie mnie ratowało. A każdemu znajomemu mówię, że jeśli ktoś u niego zasłabnie, to żeby zespołowi, który wchodzi, proponował dwa tysiące złotych. Wtedy jest gwarancja, że będzie ratowany.


Prokurator zarządzi ekshumacje?

Czy uda się zweryfikować przypadki wątpliwych zgonów, jeśli pacjent dostał przed śmiercią pavulon? To problem: lek niezwykle szybko rozkłada się w organizmie. Mówi się nawet, że pavulon mógłby teoretycznie posłużyć do "zabójstwa doskonałego".
Prof. Andrzej Kulig, kierownik zakładu patomorfologii Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki, tłumaczy: - Zabójstwa doskonałego nie ma. Morderca zawsze pozostawia ślady. Jedne są łatwe do rozpoznania, inne wymagają dociekań. Można badać sam związek bądź jego metabolity, czyli to, co z niego robi organizm. Wiele środków uszkadza tkanki, inne - działając szybko - nie pozostawiają tak widocznych objawów. I tu niezbędne są badania toksykologiczne. A te są coraz doskonalsze.
Z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że prowadzący śledztwo rozważają ekshumację ciał byłych pacjentów pogotowia, których zgon budzi wątpliwości.
Pytamy Kazimierza Olejnika, prokuratora apelacyjnego w Łodzi, czy prowadzi śledztwo dotyczące tzw. wątpliwych zgonów, m.in. nieskutecznych reanimacji pacjentów w powiązaniu z niekontrolowanym wypływem leków, m.in. pavulonu, i tzw. handlem zwłokami.
- Potwierdzam, że prowadzimy stosowne śledztwo w tej sprawie. Na obecnym etapie nie mogę udzielić żadnych dodatkowych informacji.


Będą pytać

Lekarz, który zaprosił nas do domu, dopija kawę. - Doskonale zdaję sobie sprawę, co się stanie. Co będzie czuł człowiek, wzywając karetkę do bliskiego. Jak będą cierpieć uczciwi lekarze, moi koledzy z pogotowia, którzy nigdy nie splamili się tym świństwem. Znajomi nawet wzrokiem będą pytać - czy też w tym brałeś udział? Zaprzeczenia dadzą odwrotny skutek.

 

Tomasz Patora i Marcin Stelmasiak; współpraca Przemysław Witkowski (Radio Łódź) (23-01-02 06:00)

Gazeta.pl : Wyborcza : Reportaż