Dlaczego zmienił zdanie?
- To zaszło za daleko - odparł tylko. Był wyraźnie zdenerwowany. Zaprosił nas na
wieczór do domu: - Do knajpy może wejść znajomy, u was w redakcji też ktoś
mógłby mnie zobaczyć, później skojarzyć. A ja się boję - sam nie wiem, co może z
tego wyjść.
Nie dorobił się w pogotowiu. Jak na lekarza z wieloletnim stażem mieszka
skromnie. W małym pokoju segment, kanapa i fotele ze skaju.
Lekarz miał smutną twarz. - Na pewno wiecie, co to jest skóra? - zapytał.
Wydawało nam się, że odpowiedź znamy: - Zmarły pacjent, którego załoga karetki
pogotowia ratunkowego i dyspozytor sprzedają firmie pogrzebowej.
- A wiecie, że skórę można zrobić?
Z wykształcenia plastyk. Około czterdziestki, ale wygląd studenta, na nosie
przyciemniane okulary. - Dlaczego zgodziłem się otwarcie rozmawiać? Nie dlatego,
że jestem porządnym facetem. Dawno trzeba było to wyprostować, może wam się uda.
Na swoje usprawiedliwienie mam niewiele. Może jedynie to, że nie przewidziałem
skutków, chociaż powinienem był przewidzieć.
O handlu skórami Sumera wie prawie wszystko. - Przecież to ja wymyśliłem układ z
pogotowiem, branie od nich skór.
Na przełomie lat 80. i 90. dorabiał w łódzkim pogotowiu jako sanitariusz. -
Rodziny osób zmarłych w domach godzinami czekały, aż przyjedzie wóz z
przedsiębiorstwa komunalnego i zabierze zwłoki do chłodni. A czasy się zmieniały
i pomyślałem, że tu jest miejsce na mój biznes - opowiada.
Odszedł z pogotowia i w 1991 r. założył z kolegą firmę C. - Kupiłem nyskę,
rozdałem w pogotowiu wizytówki. Powiedziałem, żeby dzwonili do mnie, jak będzie
do zrobienia przewóz. Sytuacja mnie przerosła - nie wyrabialiśmy się z
wykonywaniem zleceń. Z początku dzwonili do mnie z pogotowia jako do kolegi. Ja
się odwdzięczałem. Jeszcze nie pieniędzmi.
- Kawa? Koniak?
- Wódka. Skrzynki wódki woziłem do pogotowia. Firma zaczęła przynosić dochody.
Staraliśmy się te pieniądze zagospodarować, rozwinąć się. A zwłok było tyle, że
poszliśmy dalej i robiliśmy pogrzeby. Zatrudniliśmy ludzi, ubraliśmy ich ładnie,
kupiliśmy jako pierwsi eleganckie jak na tamte czasy auta. Moim marzeniem było,
żeby zrobić z firmy - jak to mówię - bombonierkę. Po części się to udało.
Ale wtedy dawni koledzy Sumery z pogotowia nie byli już tylko kolegami. Odkąd
pojawiły się pieniądze - byli partnerami w interesach.
Dziś Sumera zarzeka się: - My pierwsi nie zapłaciliśmy. Kiedy zapłaciła
konkurencja, zaproponowałem chłopakom, że będę im coś kupował do pogotowia:
telewizor, jakiś tapczan, koce. Odpowiedzieli: tylko gotówka. Więc przebiłem
konkurencję. I ciało szybko stało się skórą, czyli towarem na sprzedaż. Dobrym,
chodliwym towarem.
Telefon 999 odbiera dyspozytor. Na podstawie rozmowy ze zgłaszającym musi ocenić,
na ile poważny jest stan pacjenta, a - co za tym idzie - czy i jaką wysłać
karetkę: przewozową (bez lekarza, tylko kierowca i sanitariusz, którzy wiozą
chorego do stacji pogotowia, czasem opatrują na miejscu), wypadkową (z lekarzem,
kierowcą i sanitariuszem) czy erkę (dodatkowo z pielęgniarką, zespół ma działać
w sytuacjach ratowania życia). Karetek jest sporo, czekają rozstawione w różnych
punktach miasta, rolą dyspozytora jest wybrać właściwy rodzaj i tę, która dotrze
do pacjenta najszybciej.
Jeśli pacjent umiera, lekarz powinien stwierdzić zgon i wypełnić dokumenty -
kartę informacyjną oraz kartę zgonu, i wrócić do karetki. A rodzina zostaje z
problemem - w myśl przepisów sanitarnych ciało nie może leżeć w domu. Trzeba je
przewieźć do chłodni, gdzie będzie czekać na dzień pogrzebu.
Mamy wolny rynek, zatem od rodziny zależy, która firma pogrzebowa przewiezie
ciało, a później zajmie się przygotowaniem pogrzebu i samym pochówkiem. Rodzina
dzwoni do wybranego zakładu, ciało trafia do chłodni.
Mało kto jest przygotowany finansowo na śmierć bliskiej osoby, dlatego ważne
jest, by firma pogrzebowa szybko wystawiła rachunek. Z takim rachunkiem można
iść do ZUS po zasiłek pogrzebowy - dziś ponad 4 tys. zł - i już z pieniędzmi
załatwiać dalsze formalności: w zakładzie i na cmentarzu.
I to wszystko.
Gdzie tu miejsce na sprzedaż skóry? W szczegółach. Nikt nie ma pod ręką
telefonów firm pogrzebowych. Nikt nie ma też po utracie bliskiego głowy do
interesów: wypytywania o ceny, porównywania jakości usług. Wielu w ogóle nie
wie, co robić dalej. A zwłoki trzeba przewieźć. Z mieszkania nie wyszedł jeszcze
zespół pogotowia, a już ciśnie się na usta prośba: pomóżcie. Lekarz (sanitariusz,
kierowca) powinien wyjaśnić procedurę. Rzecz w tym, że może też podać telefon do
firmy. Może nawet od razu zadzwonić do zakładu.
Sprzedawanie skór staje się szybko dobrym biznesem i niektóre załogi karetek nie
czekają, aż rodzina poprosi o pomoc w znalezieniu firmy.
Pieniądze z tego chcą mieć też niektórzy dyspozytorzy - zawierają nieformalne
układy z zespołami ratowniczymi: ja pierwszy wiem o zgonie, wyślę twoją karetkę
po skórę, ty odpalisz działkę.
Sumera: - Sposobów jest multum. Ja dla wygody czasem płaciłem pogotowiu
ryczałtem za dziesięć skór z góry. Kiedy się limit wyczerpał, dyspozytor dzwonił
do mnie po następną kopertę. Jak oni się dzielili potem z zespołem - to ich
układ.
Szeroko przyjętą i niekwestionowaną przez ZUS praktyką jest pobieranie zasiłku
pogrzebowego przez przedstawiciela firmy pogrzebowej na podstawie pisemnego
upoważnienia rodziny. To właśnie jeden z dokumentów, które krewni podpisali "dwóm
smutnym panom".
Radny Skrzydlewski opowiada, co dzieje się dalej: - Krewni w zakładzie stoją już
pod ścianą, bo ta firma skoro świt załatwiła wszystkie dokumenty i - co
najważniejsze - wzięła z ZUS zasiłek. A ludzie nie zauważyli, że podpisali w
umowie zgodę na organizację pogrzebu, i że jeśli się wycofają, to tyle i tyle
zapłacą kary. I ludzie już nie chcą się kłócić, bo zmarły, tragedia - wiadomo.
Skrzydlewski mówi, że to dla niego trudna rozmowa - on też płacił pogotowiu.
Zapewnia: - Gdy zaczęły to być bardzo duże kwoty, wycofaliśmy się. Uważaliśmy,
że to już stało się niebezpieczne i ta granica między ratowaniem a udawaniem
może gdzieś się zatrzeć.
Wiemy, że firma rodziny Skrzydlewskich od kilku lat nie płaci pogotowiu. Może
sobie na to pozwolić - jest potentatem na łódzkim rynku.
Włodzimierz Sumera: - Jeszcze w 1998 r. płaciłem. Wtedy już tylko po to, żeby
wywindować cenę. Przebiłem z 800 na 1000 zł od skóry. Myślałem, że jak mocno
winduję stawkę, firmy przestaną na tym zarabiać i to się utnie.
Przypomnijmy: firma ma na pogrzeb 4 tys. zł zasiłku z ZUS (kwota z 2001 r.). Im
więcej płaci za ciało pogotowiu, tym mniejszy ma zysk.
Dlaczego windowanie cen za skórę trwało nadal? Po prostu - w miarę jak rosły
stawki dla pogotowia, firmy podwyższały ceny pogrzebów.
Skrzydlewski: - Zakłady wpadły na pomysł trochę jak z filmu "Kiler", gdzie
Siara-Rewiński dzieli się z Englertem: dwie sztaby złota moje, jedna twoja.
Krewny przychodzi, a oni z tego zasiłku też mu troszeczkę oddadzą. Krewny kręci
nosem, że mało zostało, ale w sumie jest zadowolony. Bo nie wie, co go jeszcze
czeka. Potem idzie na cmentarz i dowiaduje się, że ma zapłacić tyle za plac,
tyle za księdza. Za to już płaci dodatkowo, z kieszeni - mimo że za zasiłek
pogrzebowy można naprawdę zrobić średniej klasy pogrzeb z placem i księdzem. A
pogotowiane firmy robią najtańszy, z najgorszą trumną i za cały zasiłek. Bo
muszą zapłacić zespołowi.
Jak firma ukrywa wypłacanie "działki za skórę", by uniknąć wpadki skarbowej? Nie
prowadzi pełnej księgowości, bo z fiskusem rozlicza się ryczałtem. I rzadko
zdarza się, by klient zażądał od niej po pogrzebie pełnego rachunku (jeśli żąda,
firma wypisuje "dopłatę za trumnę").
Licytacja skór trwa cały czas, biorą w niej udział kolejni gracze.
Skrzydlewski: - Jest firma, która płaci tylko 1200 zł, ale ona świadczy
pogotowiu dodatkowe usługi. Na przykład zabiera na wczasy do Hiszpanii. Inne
płacą po 1600 zł od sztuki.
Jedną z tych ostatnich jest firma P. Jeszcze pół roku temu nie płaciła pogotowiu
i urządzała miesięcznie ledwie kilka pogrzebów. Teraz - około 150.
Od naszej rozmowy z Witoldem Skrzydlewskim (dwa tygodnie temu) stawkę znów
przebito. Firma CZ. daje za skórę 1800 zł.
Jednym z naszych rozmówców był Jacek T., znana postać w łódzkim światku
pogrzebowym. Od lat pracownik prosektorium szpitala Wojskowej Akademii Medycznej,
współpracownik Sumery, pierwszy "nauczyciel" Skrzydlewskiego (który na początku
lat 90. był kwiaciarzem i dopiero wchodził na rynek usług pogrzebowych).
Jacek T. zarabiał na ubieraniu i myciu zwłok, był też udziałowcem firmy
pogrzebowej. I specem od pozyskiwania skór od pogotowia.
- Gdyby on myślał, byłby dziś bogaczem - wspomina Sumera. - Ale trwonił
pieniądze z równą łatwością, jak zarabiał. Gdy Pan Pułkownik - bo taką miał
ksywę - bawił się w Kaskadzie [w czasach PRL najbardziej wytworny lokal w Łodzi,
dziś symbol minionej epoki], wszyscy goście pili na jego koszt. Na 40.
urodzinach Jacka bawili się wszyscy ludzie z branży i pół pogotowia.
W 1998 r. Jacek T. wdał się w konflikt z częścią konkurencyjnych zakładów
pogrzebowych. Po stronie T. także stanęło kilka firm.
Rok później w powietrze wyleciało nowe renault megane Jacka T. - ktoś podłożył
pod nim bombę. T. oskarżył o to konkurencję, podobnie jak o telefoniczne
grożenie mu śmiercią. Ale winnych nie znaleziono - prokuratura umorzyła obie
sprawy.
Podczas kilku spotkań latem 2001 r. Jacek T. opowiadał nam o szczegółach
współpracy firm pogrzebowych z pogotowiem. Do kolejnego umówionego spotkania nie
doszło. Okazało się, że rozmawiając z nami, planował zabójstwo. We wrześniu
złapano go pod jednym z łódzkich hipermarketów, gdy wręczał 25 tys. zł płatnemu
mordercy. To była zaliczka, drugie tyle zabójca miał dostać po zastrzeleniu
Skrzydlewskiego. W śledztwie Jacek T. przyznał się do winy, czeka na proces.
Bardzo ostrożnie licząc, do pogotowia trafia działka za 200-250 skór miesięcznie.
Uśredniając stawkę (od 1200 do 1800 zł) na 1500 zł, mamy 300-370 tys.
miesięcznie i 3,6-4,5 mln zł rocznie. Bez podatków.
Zdobyliśmy cztery pisemne oświadczenia rodzin nakłanianych do skorzystania z
usług konkretnych firm tylko w ostatnim miesiącu (wszystkie dane do wiadomości
redakcji).
* 25 XII Maria K.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy CZ.
* 29 XII Halina M.: lekarz polecał mi zakład pogrzebowy P.
* 3 I 2002 r. Sławomir B.: lekarz bez uzgodnienia ze mną wezwał zakład
pogrzebowy CZ.
Niektórzy sprzedawcy skór posuwają się jeszcze dalej. Jeśli rodzina nie
chce się zgodzić na proponowaną firmę, szantażują ją.
Rodzina ma niewielkie szanse, bo lekarz ma kartę przetargową - kartę zgonu.
Stwierdza w niej przyczynę: może "wykluczyć udział osób trzecich", czyli
stwierdzić zgon naturalny, bądź "nie wykluczyć udziału osób trzecich", czyli
podejrzewać zabójstwo. W tym przypadku procedura się gmatwa, rodzina nie
dostanie ciała, które trafi na sekcję zwłok. A pogrzeb opóźni się o
kilka-kilkanaście dni. Konkrety:
* październik 2001. Lekarka pogotowia wezwana do stwierdzenia zgonu
mieszkańca Widzewa (dzielnica Łodzi) proponuje zięciowi zmarłego wezwanie firmy
A. Ma pecha - zięć jest lekarzem i doskonale zna proceder. Protestuje.
Zirytowana lekarka na jego oczach drze kartę zgonu z adnotacją: "wykluczam
udział osób trzecich" i błyskawicznie wypisuje drugą z adnotacją: "nie wykluczam".
* 5 stycznia 2002 na Górnej (też dzielnica Łodzi) lekarz robi to samo,
gdy kobieta nie zgadza się na wezwanie do zmarłej siostry firmy CZ.
Na przykład krewny dzwoni i mówi: "przyjedźcie, babcia umarła". Skoro umarła,
pogotowie nie musi się śpieszyć, zgon można stwierdzić także za godzinę. Ale
dyspozytorowi zależy, żeby jak najszybciej po skórę pojechała jego
zaprzyjaźniona załoga. Więc tak kieruje rozmową, by uzyskać wpisaną później w
dokument formułkę "chyba nie żyje" - zamiast "nie żyje". "Czy pan sprawdzał
tętno? Czy pan jest pewien, że babci nie można już pomóc? Czy pan jest lekarzem,
żeby mieć pewność?". Dyspozytor słyszy w końcu upragnione "chyba" i wysyła na
sygnale zaprzyjaźnioną erkę.
A do umierających i naprawdę potrzebujących szybkiej pomocy jedzie często nie
karetka, która jest najbliżej, lecz inna - wybrana. Udało nam się ustalić, że
trzy zespoły wyjeżdżały znacznie - ponaddwukrotnie - częściej do skór niż inne.
W grudniu 1999 r. na ul. Pabianickiej zasłabł człowiek. 500 m stamtąd stały dwie
karetki, ale dyspozytor wysłał załogę z drugiego końca dzielnicy. Przyjechała za
późno, reanimacja nic nie dała. Tłum gapiów rzucał wyzwiska na ekipę karetki.
Sumera: - W branży mówi się na to "Mc Donald's", czyli "nie śpieszmy się,
wstąpmy po drodze na hamburgera".
Zdobyliśmy raport łódzkiej straży pożarnej. 21 stycznia 2001: pożar w mieszkaniu
przy ul. Wólczańskiej. Strażacy wynoszą dwie zaczadzone osoby. Reanimują je.
Karetki wzywają o godz. 3.25. O 3.36 dzwonią z ponagleniem. O 3.39 telefonują
znowu. Karetki są na miejscu o 3.46. Jechały 21 minut. Od stacji do miejsca
pożaru jest 2200 metrów, w środku nocy na ulicach nie ma ruchu.
To nie wszystko: załoga jednej karetki każe przerwać (!) reanimację kobiety i
przenieść ją do ambulansu. Strażacy przekładają nieprzytomną na nosze pogotowia.
Zespół karetki podnosi je i kobieta spada z wysokości metra, uderzając twarzą o
beton. Sanitariusz i kierowca wrzucają ją na nosze i biegną do karetki.
Zaczadzonego mężczyznę drugi zespół też każe przenieść do karetki. O godz. 4
lekarze z obu zespołów mówią strażakom, że pacjenci zmarli.
Jeszcze jeden przykład. Jak ustaliliśmy, dyspozytor stacji dostał w listopadzie
2000 r. wezwanie do pacjenta z podejrzeniem zawału. W pokoju obok lekarz pił
kawę, nie wiedział o zgłoszeniu. Zdenerwowana brakiem karetki rodzina
wydzwaniała do pogotowia. Dyspozytor mówił, że ambulans od dawna jest na mieście.
Kłamał, wysłał go dopiero 20 minut po zgłoszeniu. Skóry nie było - pacjent cudem
przeżył.
Kolejny nasz rozmówca, Janusz Pietraszkiewicz, był kierowcą pogotowia. Przyznał
się nam, że też kilka razy wziął pieniądze za skórę. Odszedł - jak twierdzi - "bo
nie chciał dłużej brać w tym udziału". - Ale lekarze szli na te układy. Mogę
podać nazwiska: X, Y, Z [Pietraszkiewicz podaje imiona i nazwiska lekarzy] czy
Anioł Śmierci...
- Dlaczego Anioł Śmierci? - pytamy.
- Tak go nazwali, bo załatwiał ludzi.
- Jak?
- Przychodził, popatrzył i mówił: o, tu już nie mamy co reanimować. Puls badał i
do widzenia. A można było człowieka wyprowadzić, tzn. uratować.
- Skąd pan wie?
- Był taki przypadek na Dąbrowie [osiedle w Łodzi] w nocy. Doszedł do kobiety
leżącej obok tapczanu, zbadał puls i powiedział, że nic z tego nie będzie. A był
z nami sanitariusz. I mówi: "przecież puls jeszcze jest, musimy reanimować". A
Anioł Śmierci na to: "co mi tu dyskutujesz". Bo już wypisał kartę zgonu.
Kolega-idealista, który nigdy nie wziął działki za skórę, nie dał za wygraną i
kobietę wyprowadził. Wstała i poszła do łóżka.
- Dlaczego Anioł Śmierci tak robił?
- Tylko i wyłącznie dla pieniędzy. Weźmy inny przypadek: gdy Aniołowi Śmierci
zmarł pacjent w karetce, od razu kazał mi jechać do firmy C. I tam zwłoki
zostały sprzedane.
Pietraszkiewicz ma ciężko chorą 99-letnią babcię. - Ostatnio znów był u niej
lekarz z pogotowia. Jak wychodził, chciał mi dać telefon. Powiedział: "jak
będzie zgon, to proszę zadzwonić, żeby ten sam zespół przyjechał".
- Powiedział, po co ten sam zespół?
- Nie, ale to przecież jasne. Żeby była skórka.
Sumera i Pietraszkiewicz mówią też o innych pseudonimach członków zespołów:
doktor Mengele, Skórołapka, doktor Potasik (bo potas zwalnia akcję serca,
podanie zbyt dużej dawki lub prawidłowej, ale zbyt szybko - zabija).
- W połowie 2001 r. przyszedł do łódzkiego pogotowia nowy wicedyrektor Janusz
Morawski. Zaczął przeglądać dokumentację, także przepływu leków. Jest
anestezjologiem, nic więc dziwnego, że zwrócił uwagę na nazwę pavulon.
- Pracuję kilkanaście lat, a tylko raz użyłem pavulonu - ciągnie lekarz. -
Mogłem się nawet bez niego obejść, używając słabszego środka zwiotczającego -
scoliny, która działa około trzech minut. Otóż nowy wicedyrektor, oglądając
papiery, stwierdził, że w pogotowiu istniało olbrzymie zapotrzebowanie na
pavulon. Z powodu chaosu w dokumentacji nie sposób stwierdzić, kiedy był
wykorzystywany - który pacjent dostał zastrzyk i jaką dawkę. Ten niezwykle
niebezpieczny lek był wypisywany na zwykłych receptach zbiorczych, jakie
wystawiali lekarze, uzupełniając zapas karetek. A raczej - najczęściej - był
dopisywany do nich, na dodatek innym charakterem pisma niż reszta specyfików.
Wicedyrektor poszedł do ówczesnego dyrektora stacji, ten natychmiast zarządził,
że pavulon można pobierać tylko na indywidualne recepty i z każdej dawki trzeba
się rozliczyć merytorycznie - dokładnie opisać, z jakich powodów, w jakich
okolicznościach i któremu pacjentowi podano lek. I nagle zapotrzebowanie na
pavulon spadło do zera.
Prof. Wojciech Gaszyński, kierownik katedry anestezjologii Akademii Medycznej w
Łodzi i konsultant krajowy do spraw anestezjologii i intensywnej terapii: - Bez
dużego doświadczenia nie powinno się podawać tego leku. Formalnie wyłącznie
wykształceni anestezjolodzy mają do tego prawo. Pavulon powinien być podawany
tylko na sali operacyjnej, nie powinny go używać zespoły wyjazdowe pogotowia. W
USA tego typu leków mogą używać wyłącznie uprawnieni lekarze. Mało tego,
zezwolenia wydawane są na określony czas i obwarowane dodatkowymi warunkami. Na
przykład, jeśli lekarz w jakimś czasie nie wykona pewnej liczby intubacji z
użyciem tego leku, traci uprawnienie i musi ponownie przejść przeszkolenie.
Sugerujemy, że może lek w pogotowiu kradziono, by sprzedać go na czarnym rynku.
Ale prof. Gaszyński nie wie, do czego mógłby się komuś przydać pavulon.
W niektórych krajach bliźniacze specyfiki są używane do wykonywania wyroków
śmierci po uprzednim uśpieniu pacjenta, na przykład barbituranami.
Dr Ryszard Golański, także anestezjolog, wiceszef Okręgowej Rady Lekarskiej w
Łodzi: - Leki zwiotczające są po to, by wyeliminować na sali operacyjnej oddech
pacjenta, za którego oddycha maszyna. By jego własne oddychanie "nie kłóciło
się" z pracą urządzenia. Podanie pavulonu przytomnemu człowiekowi bez intubacji
oznacza jedną z najokrutniejszych śmierci na świecie. Pacjent jest w pełni
świadomy i traci oddech. Z powodu zwiotczenia mieści opadają mu także powieki.
Nie może nic powiedzieć, nawet ruszyć palcem. Dusi się, umiera w męczarniach.
Wiem, co mówię: rozmawiałem z pacjentami, którym pomyłkowo w szpitalu
wstrzyknięto pavulon, na szczęście ich odratowaliśmy. Pracując w Okręgowej
Radzie Lekarskiej, spotykałem się z przypadkami wynoszenia bądź zaginięcia
różnych specyfików, na przykład dolarganu czy morfiny stosowanych przez
narkomanów. Ale do czego może być komuś potrzebny pavulon?
Lekarza, który zaprosił nas do domu, pytamy wprost: czy niewytłumaczalne zużycie
pavulonu może mieć związek z handlem skórami?
- Jakie pseudonimy pan słyszał?
- Kiedyś myślałem, że to idiotyczne żarty: Doktor Mengele, Doktor Potasik, Anioł
Śmierci.
Ignacy Baumberg, anestezjolog, kilka lat jeździł w pogotowiu: - Też słyszałem,
że eufilinę podawano bez rozcieńczenia. Często obserwatorzy łączyli to z nagłym
pogorszeniem się stanu pacjenta. Już od początku lat 90. pracownicy pogotowia i
zakłady pogrzebowe tworzyły system, w którym bardziej opłacalna jest śmierć niż
ratowanie pacjenta.
W październiku 2001 r. w pogotowiu zmienił się - po 12 latach - dyrektor. Nowy -
Bogusław Tyka - nie jest lekarzem, lecz ekonomistą, wcześniej rządził jednym z
łódzkich szpitali. Zbierając materiał do tekstu o handlu skórami, poprosiliśmy
go o pokazanie dokumentacji, zwłaszcza wyjazdów karetek. Przyznał, że sam dużo
słyszał o nekrobiznesie, ale dokumentację musi najpierw przejrzeć sam.
Przez blisko dwa tygodnie prosiliśmy dyrektora Tykę o rozmowę na temat pavulonu,
wątpliwych zgonów i handlu skórami. Nie chciał rozmawiać. W końcu, gdy przekonał
się, że i tak znamy sprawę, umówił się z nami w obecności wicedyrektora Janusza
Morawskiego.
Dyrektor Tyka bardzo się denerwuje. Mówi sztywno, jakby czytał, zacina się i
waży słowa: - Chciałem zamknąć temat, który bardzo brzydko się nazywa handlem
skórami, a którym obciąża się między innymi załogi pogotowia. Jest to dla mnie
proceder karygodny. Myślę, że od czasu kiedy dowiedziałem się o tym zjawisku,
jego skala zmniejszyła się radykalnie. Już nie wyjeżdżamy do każdego
stwierdzenia zgonu. Robimy to tylko na zasadzie humanitarnej pomocy ludziom,
którzy zostali sami ze zwłokami w domu po godz. 17. Pozostałe przypadki powinien
stwierdzać lekarz, który leczył pacjenta w ciągu ostatnich 30 dni. Tak mówi
ciągle obowiązujący, choć niestosowany przepis ustawy z 1956 r. Oficjalnie wiem
o trzech sprawach związanych z handlem skórami: w dwóch lekarz odmówił wydania
rodzinie karty zgonu, w jednym nie wykluczył udziału osób trzecich. Dałem nagany,
sprawa pójdzie do komisji etyki lekarskiej.
- Zlikwiduje pan ten proceder?
- Tak, oczywiście. Jestem tego pewien.
Rzucamy następne hasło: "CHYBA nie żyje".
- Było szereg przypadków, gdzie na karcie zgłoszenia widniał zapis "chyba nie
żyje". W takiej sytuacji nie mam prawa odmówić wysłania karetki. Ale mamy teraz
komputerowy system zapisu rozmów, każde wezwanie jest tam archiwizowane. Nasza
komisja sprawdza wszystkie na ewentualność, że dyspozytor tak kieruje rozmową,
by uzyskać stwierdzenie "chyba nie żyje". Takie sytuacje trzeba w sposób
radykalny zlikwidować i doprowadzić do normalności.
- Zawiadomił pan policję o przestępstwie. O jakim?
- Przeprowadziliśmy rozmowę w Centralnym Biurze Śledczym. Pewne skojarzenia
nasunęły się nam w związku z rozchodem leków i zapotrzebowaniem na dziwne leki.
Nie mogliśmy zostawić tego tematu. Poinformowaliśmy stosowne władze, które mają
możliwość sprawdzenia naszych przypuszczeń.
- Jakich przypuszczeń?
- Nie chciałbym w tej chwili tego ujawniać. Nie jestem lekarzem - mogę
pozostawać w błędzie. Zapotrzebowanie na pewnego rodzaju leki w skojarzeniu z
nieskutecznymi reanimacjami dawało nam pewne przypuszczenia.
- Co do zgonów pacjentów?
- Tak.
Dyrektor Tyka potwierdza, że po wprowadzeniu kontroli na pavulon jego zużycie
spadło do zera. Dodaje, że w tej chwili nawet nie ma w pogotowiu tego leku.
Doktor Morawski milczy. Zapytany wprost, ucina: - Nie mogę udzielać żadnych
informacji. Zobowiązałem się do tego wobec prowadzących śledztwo.
Gdy był dyrektorem łódzkiej stacji, ucinał wszelkie pytania o handel skórami.
"Nie ma nic takiego, dajcie mi dowody" - mówił. "Nigdy nie stwierdziłem
przypadku współpracy pogotowia z firmami pogrzebowymi. Jeżeli coś do mnie
docierało, były to sugestie albo pomówienia" - to cytat z października ubiegłego
roku, tuż przed odwołaniem go z funkcji (odwołano go z przyczyn ekonomicznych,
pogotowie ma olbrzymie długi).
Lewandowski nie lubi terminu "skóra". Poprawia: - Sprzedawanie informacji o
zaistniałym zgonie.
I po raz pierwszy przyznaje: - Muszę obiektywnie stwierdzić, że nie udało mi się
tego zwalczyć. Byłem nieskuteczny. Mimo wielokrotnie podejmowanych wysiłków, aby
ten proceder wyeliminować albo przynajmniej doprowadzić do jakichś
cywilizowanych rozmiarów, byłem nieskuteczny. To niezmiernie trudno udowodnić. Z
jednej strony mamy skarżącą się rodzinę, z drugiej nikogo, kto mógłby, chciałby
to potwierdzić. Słyszałem, wiedziałem, wpływały do mnie skargi, ale nikogo za
rękę nie złapałem.
Na dodatek instytucje, które - wydawało nam się - powinny być tym zainteresowane
- de facto zainteresowane nie były. Na początku lat 90. powiadamialiśmy np.
Urząd Ochrony Państwa, policję, organy skarbowe. Swego czasu były spotkania z
udziałem przedstawicieli prokuratury, sądów. Ci wszyscy ludzie nie byli
zainteresowani likwidacją tego procederu.
Teraz już wiem, że to jest zjawisko powszechne i uczestniczą w tym osoby,
których nigdy bym o to nie podejrzewał. Osoby, które zajmują pewne stanowiska w
hierarchii pogotowia, czyli powinny więcej umieć, być lepsze, mądrzejsze,
moralniejsze. Okazuje się, że nie.
- O jakie stanowiska chodzi?
- Ja żadnych gratyfikacji nie otrzymywałem. A poniżej mnie zdarzało się. O tym,
że te osoby biorą, nie wiedziałem. Dowiedziałem się w ostatnim okresie. Jeżeli
ktoś, kto na przykład jest odpowiedzialny w stacji za nadzór, jest dotknięty
wadą, to nie jest w stanie tego poprawnie prowadzić.
- Nie miał pan nigdy podejrzeń, że ktoś mógłby dla pieniędzy np. nie udzielić
pomocy?
- Jeżeli miałbym podejrzenie przestępstwa, musiałbym je zgłosić odpowiednim
organom. Nie miałem przesłanek, by coś takiego podejrzewać. To podważyłoby sens
istnienia tej instytucji.
Pytamy o podejrzane zużycie leków zwiotczających.
- Mogę się domyślać, co jest w podtekście pańskiego pytania. Nie wiem, co się
działo z tymi lekami, ja ich nie brałem. Ale nie chciałbym, żeby pan się w
swoich domysłach posunął się... jakoś dalej.
Radny Witold Skrzydlewski, którego rodzina ma sieć zakładów pogrzebowych,
przyznaje, że słyszał o wątpliwych zgonach, ale nie chce o tym mówić: - Może
kiedyś też zasłabnę i chciałbym, żeby pogotowie mnie ratowało. A każdemu
znajomemu mówię, że jeśli ktoś u niego zasłabnie, to żeby zespołowi, który
wchodzi, proponował dwa tysiące złotych. Wtedy jest gwarancja, że będzie
ratowany.
Prof. Andrzej Kulig, kierownik zakładu patomorfologii Instytutu Centrum Zdrowia
Matki Polki, tłumaczy: - Zabójstwa doskonałego nie ma. Morderca zawsze
pozostawia ślady. Jedne są łatwe do rozpoznania, inne wymagają dociekań. Można
badać sam związek bądź jego metabolity, czyli to, co z niego robi organizm.
Wiele środków uszkadza tkanki, inne - działając szybko - nie pozostawiają tak
widocznych objawów. I tu niezbędne są badania toksykologiczne. A te są coraz
doskonalsze.
Z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że prowadzący śledztwo rozważają
ekshumację ciał byłych pacjentów pogotowia, których zgon budzi wątpliwości.
Pytamy Kazimierza Olejnika, prokuratora apelacyjnego w Łodzi, czy prowadzi
śledztwo dotyczące tzw. wątpliwych zgonów, m.in. nieskutecznych reanimacji
pacjentów w powiązaniu z niekontrolowanym wypływem leków, m.in. pavulonu, i tzw.
handlem zwłokami.
- Potwierdzam, że prowadzimy stosowne śledztwo w tej sprawie. Na obecnym etapie
nie mogę udzielić żadnych dodatkowych informacji.
Gazeta.pl : Wyborcza : Reportaż