Nie będzie Niemiec...

 

 

- Kiedy stary Eulenburg przyjeżdża obejrzeć swój były pałac, zawsze razem pijemy wódkę. Nawet przy kieliszku zachowuje się jak hrabia - mówi z podziwem Krzysztof Zawistowski, od szesnastu lat spotykający się z niemieckim arystokratą w Galinach

Henryk Waśniewski, rolnik z pobliskich Bajdyt, hrabiowskim savoir-vivrem nie jest zainteresowany:

- Ja tam się boję - mówi wprost. - Historię każdy zna. Niemiec kiedyś podbijał bronią, teraz ekonomicznie. Wiadomo, że w Unii dominują Niemcy. Jak oni tu ziemię wykupią, wejdą do gmin jako radni i swoje prawa uchwalą. I kraj będzie sprzedany, jak już parę razy było - nie krzyczy, tylko coraz bardziej zaciska palce na szklance z gorącą herbatą. Co tu dużo gadać, wiadomo, że Warmia i Mazury to teren, którym Niemiec jest szczególnie zainteresowany.

Pan Heniek to nie chucherko - ma 1000 hektarów pod żytem, pszenicą, burakami i rzepakiem. Postawny, dobrze wyglądający, przeczesuje palcami krótko ostrzyżone włosy. Wyraźnie widzi, jaki jest cel Zachodu i tej całej Unii - zadłużyć nas i za długi odebrać ziemię. Długów w banku ma dużo. Bo Zachód zorientował się w dziewięćdziesiątym szóstym, jak dobrze stoi polskie rolnictwo i wyeksportował nam pszenicę, podwójnie dotowaną. Co będzie dalej? Chłopska Kasandra zapowiada z goryczą:

- Moje wnuki obudzą się w obcym kraju.

Albrecht von Klitzing jest jedynym pruskim arystokratą, który miał tu posiadłość przed wojną i który wrócił, żeby zamieszkać na stałe

FOT. MICHAŁ SADOWSKI

Obcy już się pojawili, już kupili polską matkę-ziemię. Jadę oglądać miejsca, gdzie mieszkają, gdzie się pojawiają, zobaczyć na własne oczy zagrożenie. Drogi prowadzące do przyczółku wroga w Jędrychowie pod Mrągowem falują kapryśnie raz w górę, raz w dół po morenowych wzgórzach, wiją się, jakby składały się wyłącznie z zakrętów historii. Okolica osiemnastowiecznego dworu, należącego obecnie do Albrechta von Klitzinga, wygląda jak wycięta z pocztówki reklamującej uroki zimy na Mazurach: biała droga, ośnieżone pola, czapy na drzewach. Wysoki, prosty jak struna von Klitzing komponuje się z tym krajobrazem bielą włosów. Idzie raźnym krokiem, wciąga hausty mroźnego powietrza i opowiada o Jędrychowie, swojej miłości od pierwszego spojrzenia, o dziecięcych pretensjach do pradziadka, że wybrał na siedzibę miejsce bez jeziora, o zrealizowaniu tamtych marzeń o jeziorze. O żonie, którą tutaj poznał i z którą porozumiewa się po angielsku, o fascynującym pejzażu, doskonałym klimacie. Na całej Warmii i Mazurach jest jedynym pruskim arystokratą, który miał tu posiadłość przed wojną i który wrócił, żeby zamieszkać. Nie u siebie. On sam urodził się w miejscu teutońskiej klęski - we wsi Grunwald. Pole, na którym rozegrała się słynna bitwa, należało do majątku domeny państwowej, którą zarządzał ojciec. W dzieciństwie nie znał żadnych Polaków, poza widywanymi czasem najemnymi robotnikami rolnymi. Kiedy wybuchła wojna, miał czternaście lat, dwa lata zdążył odsłużyć w Wehrmachcie. Teraz chce spędzić resztę życia w Polsce razem z polską żoną. We dworze prowadzą pensjonat, sami mieszkają w chłopskiej chałupie, jeszcze z lat 30. Niewielkie podwórko zamykają z trzech stron zabudowania gospodarcze. W przestronnym, elegancko-rustykalnym salonie, który już zapomniał, że kiedyś był stajnią, pachnie drewnem i dymem z kominka. Pan Albrecht przymyka oczy.

- Pamiętam wszystko - twierdzi, gdy rozmowa schodzi na dzieciństwo. - Pamiętam szczelnie zamkniętą polsko-niemiecką granicę, zaledwie dziesięć kilometrów od Grunwaldu. Pamiętam wrażenie, że zamykają mnie w klatce. Ze szkoły pod Świnoujściem wracałem do domu pociągiem. Zanim wjechaliśmy na polskie terytorium, wszystkie wagony były plombowane, żeby nikt nie mógł wsiąść ani wysiąść. Wrażenie szczelnego zamknięcia pogłębiało się, kiedy wjeżdżaliśmy do Prus Wschodnich. A to był normalny czas pokoju.

Henryk Waśniewski, rolnik na 1000 ha, mówi wprost: Ja się boję. Moje wnuki obudzą się w obcym kraju

ANDRZEJ WIKTOR

Do jego pensjonatu "Im Park" przyjeżdża rocznie 300 - 500 osób, w większości Niemcy, w większości starsi. I czasami niemiecka telewizja. Żona, pani Alicja, uprzedziła mnie przez telefon ze śmiechem, że mąż został gwiazdą TV. Sfilmowali okolicę i właściciela-dziwaka. Bo czy normalny by tu zamieszkał?

- Za szaleńca mnie nie mają - broni się pan Albrecht. - Ale są zdziwieni.

Do tej pory ani jeden z niemieckich gości nie powiedział mu: słuchaj, jak będzie szansa, też coś tu kupię. Pruscy arystokraci związani z tymi ziemiami nie szykują się do powrotu. Przyjeżdżają, powspominają, wyjeżdżają. Młodzi nie podzielają ich poczucia, że jadąc tu, wracają do domu. Ale może do przeprowadzki szykują się niemieccy rolnicy? Von Klitzing zniecierpliwiony macha ręką:

- Ale nie tutaj. Co innego przy granicy, na przykład blisko Szczecina. Całe to gadanie o złych Niemcach, co przyjadą tysiącami, to utopia. Nie są zainteresowani. Bardzo dobrze wiedzą, że rolnictwo w Unii ma marną przyszłość. Jak już ktoś chce kupić ziemię, może wszędzie, po co w słabo rozwiniętej Polsce?

Dorośli synowie von Klitzinga już zapowiedzieli ojcu, że nigdy nie zamieszkają tu na stałe.

Wojciech Samulowski przed rodzinnym domem, symbolem oporu przeciw Niemcom. Tu była pierwsza na Warmii polska księgarnia. Zbankrutowała w wolnej Polsce

FOT. ANDRZEJ WIKTOR

Niecałe sto kilometrów od niemieckiego arystokraty mieszka polski król.

- Witamy w królestwie Samulowskiego! - woła do mnie w Gietrzwałdzie ktoś ze znajomych Wojciecha Samulowskiego, niedawno wójta, teraz wicemarszałka Zarządu Województwa. Królestwo nie byle jakie - serce Warmii. Wicemarszałek oprowadza mnie po nim już po zmroku, bo dopiero skończył pracę. Nie zwraca uwagi na zimno, ciemności i przepadający mu właśnie oficjalny bankiet w Olsztynie. Na początek wybiera widok ze wzgórza, skąd doskonale widać błyszczące w dole światła, w tę i z powrotem przemierzamy wysadzaną starymi bukami aleję prowadzącą do błogosławionego źródełka, oglądamy kościół i miejsce, w którym objawiła się Matka Boska. Nawet zwyczajne uliczki nie są takie zwyczajne - w końcu tutaj poniósł klęskę zły duch tej krainy, Smętek, tropiony niegdyś przez Melchiora Wańkowicza. Pan Wojciech tupie nogą w chodnik, pokazując, gdzie biegną światłowody. Bo w Gietrzwałdzie jest wszystko: dom kultury, kanalizacja, remiza strażacka, gaz i szkoła. Ale obcy jakoś nie palą się do kupowania ziemi w gminie. Owszem, pchali się drzwiami i oknami, ale dziesięć lat temu. Przedstawiciele firm włoskich, szwedzkich, japońskich ustawiali się do wójta w kolejce.

- Myśleli, że przyjechali do Afryki, za kilka dolarów kupią posiadłość i sprzedadzą z zyskiem. To byli spekulanci ziemią - ocenia Wojciech Samulowski, który odprawiał ich z kwitkiem. - Przez osiem lat mojego urzędowania spotkałem tylko jeden przypadek, żeby Niemcy chcieli kupić ziemię, działki rekreacyjne. Wyprzedziła ich gmina, bo miała prawo pierwokupu.

Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa ma kłopoty z byłymi folwarkami i dworami; najczęściej nikt ich nie chce. Przed domem Samulowskich mijamy marmurowe popiersie pradziadka. Trwał tu, walcząc z niemieckością, jeszcze jako osiemdziesięciolatek. Cała galeria przodków, którzy żyli, nie dając się zgermanizować, patrzy na nas z wiszących w saloniku fotografii. Siedzimy przy stole. Za zakończonymi łukowato oknami ten sam widok, jaki inspirował pradziadka Andrzeja do układania patriotycznych wierszy do Braci Warmiaków - front kościoła. Tuż przed nami, niemal na wyciągnięcie ręki, wyrastają schody biegnące do głównych drzwi świątyni. Kiedy są otwarte, nie trzeba wstawać od stołu, żeby zobaczyć ołtarz. W każdą niedzielę huczą po pokojach kościelne dzwony i kazania. Tak chciał pradziadek. Postawił dom drzwi w drzwi z domem bożym nieprzypadkowo. Sprowadziły go tu objawienia. W 1877 roku w gałęziach klonu rosnącego nieopodal ukazała się dzieciom Matka Boska, prosząc, żeby odmawiały różaniec. I mówiła do nich po polsku! To zelektryzowało pradziadka - patriotę, który w rok postawił dom, otworzył w nim pierwszą na Warmii polską księgarnię i zajął się sprowadzaniem aż ze Śląska budujących książek. Musiał mieć dar przekonywania, bo sprowadził też na spotkanie z czytelnikami Jana Kasprowicza.

Pan Wojciech ożywia się, kiedy opowiada rodzinną historię plebiscytu 1920 roku. Za pradziadkiem chodził żandarm pilnujący, żeby nie prowadził politycznej agitacji. Nie dopilnował - na księgarni załopotał czerwony sztandar z białym orłem. Żandarm przyszedł więc prosić i tłumaczyć, że to jego ukarzą, a ma liczną rodzinę. Samulowski nie chciał go narażać, w końcu sztandar został zdjęty, plebiscyt przegrany, a pod domem pojawiły się niemieckie bojówki. Interweniował oddział angielskich żołnierzy. Nie pozostawało nic innego jak ucieczka przed represjami. Cała rodzina wyjechała do Polski, ale nie osiemdziesięcioletni pradziadek. Uparł się i już. Deklarację złożył wierszem:

Ja z Gietrzwałdu się nie ruszę;

Tu chcę Bogu oddać duszę.

I tu, u stóp Matki Boskiej

Chcę zakończyć ziemskie troski.

 

Wojciech Samulowski kocha to swoje królestwo - serce Warmii. Tutaj poniósł klęskę zły duch tej krainy, Smętek, tropiony niegdyś przez Melchiora Wańkowicza

Andrzej Samulowski rymował strofy do Boga po polsku, Botho Wend Eulenburg, poseł do Reichstagu, po niemiecku. Obydwaj na tej samej ziemi. Nie znali się. Nie czytali swoich wierszy.

Wysoki, smukły Botho razem z filigranową żoną przed wojną witali gości w pałacu w Galinach. Dziś hrabiowski ród Eulenburgów organizuje tu rodzinne zjazdy. We wrześniu zjechało trzydziestu siedmiu arystokratów na osiemdziesiąte urodziny Udo von Eulenburga. Przy każdym nakryciu karteczka, żeby nie pomieszać starszeństwa i hierarchii. Co pewien czas ktoś wygłaszał przemówienie czy toast. Przed polskimi gośćmi leżały przygotowane tłumaczenia, ponumerowane w kolejności wystąpień. Był teatrzyk z zainscenizowanymi momentami z życia hrabiego, było uroczyste nabożeństwo ewangelickie.

Hrabia regularnie koresponduje i z właścicielami, państwem Pałyskami z Warszawy, i z Krzysztofem Zawistowskim, który namówił ich na kupienie i wyremontowanie zrujnowanego pałacu. W siedzibie swojej firmy "Mazuria" pan Krzysztof stuka palcem w plik listów z Bielefeld, powpinanych w specjalną teczkę: - O, w tym graf pisał, że spotkamy się za rok, jedenastego lipca o czternastej piętnaście i że już nie może się doczekać. I zapowiedział cały program. Że pierwszego dnia tyle i tyle osób pojedzie tu, drugiego tu. I tak było! Zawsze jest, jak mówi graf. Słuchają się go. Pan Krzysztof przerzuca plik. O, niedawno Albrecht von Eulenburg donosił, że Małysz dobrze skoczył w Neustadt. Stale przysyłają listy, w domu u Zawistowskich stoi miedziany saganek, prezent od nich.

- Gdyby graf nie był motorem napędowym tych przyjazdów, nikt by się nie pokazywał - nie ma wątpliwości pan Krzysztof. - Co kogoś, kto się urodził w Bielefeld, interesuje, co dziadek porabiał w Galinach? Jak wymrze stare pokolenie, nikt tu nie będzie zaglądać. Po co? Mogą do Włoch, Stanów, na Kanary. A kupić tu ziemię? Musieliby zgłupieć, żeby chcieć się bawić w rolnictwo z naszymi robotnikami rolnymi.

- Pytania o możliwość kupienia nieruchomości na ziemiach zachodnich i północnych zdarzają się sporadycznie i dotyczą na ogół mieszkań albo domków letniskowych - ocenia Rafał Wolski, pochodzący z Olsztyna kierownik Wydziału Ekonomiczno-Handlowego Konsulatu Generalnego RP w Monachium. - Niemieccy inwestorzy dużo częściej interesują się gruntami w Warszawie, Łodzi czy Poznaniu.

W Galinach Samoobrona zdobyła 80 procent głosów. Bo za miedzą, w Lusinach, gospodaruje poseł Adam Ołdakowski, swój chłop. W całym województwie dostała 11 procent, bijąc na głowę PSL. Trzyma się też Liga Polskich Rodzin, bijąca w dzwon na trwogę przed Unią Europejską i obcymi.

W kościele w Łabędniku, skąd bliżej do obwodu kaliningradzkiego niż do Olsztyna, biją w dzwony, ale o Niemcach mówią dobrze. W końcu to von Groebenowie, tutejsi właściciele do 1945 roku, w ramach, jak mówią, pojednania je ufundowali i pomagają remontować kościół. Ci, co uczestniczyli w poświęceniu dzwonów, wspominają, że na chwilę zanurzyli się w świat sprzed stu lat: stary hrabia Siegfrid, członek zakonu joannitów, na honorowym miejscu swych przodków, wiejskie dziewczyny w białych bluzeczkach, z kwiatami, dygające przed nim, odświętny obiad u proboszcza na plebanii. Hrabia zaczął nawet uczyć się polskiego. Ale kiedy kilka lat temu pałac był wystawiony na sprzedaż, w swoim eleganckim domu w Monachium tłumaczył namawiającej go znajomej: - Kupiłbym, ale po co? Tam zostały tylko sentymenty, domy mamy tutaj. Pałac należy do Polaka spod Warszawy. Nowy właściciel wybucha śmiechem, kiedy łapię go pod komórką i dopytuję, czy jest na miejscu.

- Co, zimą tam siedzieć? Pani chyba żartuje!

Małgorzata Jackiewicz-Garniec, historyk sztuki z Olsztyna, nic nie poradzi, że od XVIII wieku na tych terenach prawie nie było polskich właścicieli

FOT. MICHAŁ SADOWSKI

 

We wsi nie ma ani jednego autochtona. Wszystko przybysze po 1945 roku. Podobnie w Gietrzwałdzie. Samulowski zasępia się, kiedy przyznaje, że w latach 70. wyjechało stąd do Niemiec 99 procent mieszkańców. Pozmieniali nazwiska albo przestali je odmieniać. I tylko kłopot, bo zostawili ziemię i potem trzeba ich było listami szukać i namawiać, żeby coś z gruntem zrobili, bo prawnie należy do nich. Tu byliby na swoim, ale wracać nie chcą. W latach 70., po tajnej umowie Gierka ze Schmidtem, wyjechało z Polski 123 tysiące ludzi. Na Warmii i Mazurach są wilniucy, Ukraińcy, Łemkowie, napływowi z Mazowsza, ale Warmiaków i Mazurów, soli tej ziemi, nie ma. Polska księgarnia padła w wolnej Polsce - w 1993 roku. Przegrała z wideo i telewizją. Książki kupowali tylko turyści. Stary napis "Księgarnia Katolicka" pozostał - pierwsze trzy litery smoliście czarne, bo pan Wojciech je odnowił, reszta blada, bo stwierdził, że jednak lepsze oryginalne. W pamięci pozostała babka Klara stojąca za ladą, zapach książek, miejsce, gdzie leżał ozdobny papier do pakowania, i ulubiony kąt na zapleczu z serią "Poczytaj mi mamo". W regionie bezrobocie najwyższe w kraju, ponad 26 procent. W byłych pegeerach czekają, aż ktoś przyjedzie, zainwestuje. Może być Niemiec, może być Turek. Byleby coś drgnęło: niech kupi budynki i ziemię, niech da robotę. Przy granicy Warmii i Mazur stoją potężne billboardy "Mazurskich Mebli". To niemiecki producent. I na tym poważny niemiecki kapitał się kończy. Daleko mu do obrotów Francuzów ze Stomilu. Z biznesplanem dla tych ziem nie poradził sobie Konrad Mazowiecki, więc wezwał specjalistów od wdrażania reformy - Krzyżaków. Może by zaryzykować po raz drugi i wyjść z impasu, bardziej zachęcając niemiecki kapitał?

- A po co niemiecki? - najeża się wiceprzewodniczący Zarządu Województwa. - Uprzedzeń nie mam, ale wiadomo, że w społeczeństwie są ludzie, którzy źle reagują na słowo "Niemiec". Dawać pożywkę? Jak słyszę o inwestorze belgijskim, włoskim, angielskim, polecę go bez skrupułów. Jak słyszę o niemieckim, wiem, że wzbudzi niechęć miejscowych, podejrzenia. Ale nastrojów antyniemieckich w społeczeństwie nie ma - reflektuje się.

Jest jak w pierwszych wersach "Roty": największe emocje wzbudzają ziemia i język. Nie tak dawno ktoś wynajmujący domki postawił w gminie Gietrzwałd tablicę "Freie Zimmer". Urząd Gminy zaludnił się protestującymi: "Co to, my już w Niemczech?!". Ucichło dopiero, kiedy na tablicy obok niemieckiego pojawił się polski napis. Angielskie mogą wisieć do upadłego, nie drażnią. Niemieckie, jeśli nie ma przy nich polskiej wersji, działają jak płachta na byka. Przynajmniej na starszych wiekiem. Nieporozumienia narosły i wokół książki, zawierającej niemieckie wspomnienia, nazwy, mapy, "Pałace i dwory dawnych Prus Wschodnich". Samulowski wertuje ją bez przekonania. Antyniemiecki w żadnym razie nie jest, choć mu taki garb inni doszywają i on z tym garbem musi chodzić. Ale książka drażni.

- Bo jak się ją czyta, może powstać wrażenie, że Warmia i Mazury historycznie nie są nasze, polskie, tylko niemieckie - nie wytrzymuje.

Jakby dalej księgarnię prowadził, na pewno by "Pałaców" na reprezentacyjnym miejscu nie trzymał.

- A ja na niego głosowałam! - autorka książki Małgorzata Jackiewicz-Garniec (współautorem jest mąż, fotografik) nalewa do filiżanek herbatę z czerwonokrzewu. W olsztyńskim mieszkaniu każdy wolny centymetr zajmują piętrzące się paki z książkami. Trzecie wydanie rozpanoszyło się w przedpokoju, u dzieci, w pracowni. - Myślałam, że kto jak kto, ale on będzie przeciwny fałszowaniu historii.

Kroi placek własnego wypieku, na oliwie, z orzechami i tłumaczy, co ją irytuje. W niemieckich wspomnieniach czysta sielanka: spokojny, piękny kraj, w którym robotnicy folwarczni kochali pracować i kochali swojego pana. Z drugiej strony polskie "Wróciliśmy do macierzy". I tu, i tu zafałszowania. Pani Małgorzata nic nie poradzi, że od XVIII wieku na tych terenach prawie nie było polskich właścicieli. Ma udawać, że tak nie jest? Ma nie mówić tego głośno? Odgarnia znad czoła krótko obcięte, niesforne loki. Dziadek był Polakiem, babka Niemką, więc jakby się uprzeć, to i ona jest w jednej czwartej Niemką. Dziwne miejsce urodzenia ten Olsztyn - z poszarpaną historią, zerwaną ciągłością. Historia rodziny równie trudna i skalista jak pejzaż namalowany przez męża, pana Mirosława, wiszący na ścianie. Razem pracują nad kolejną książką o zabytkach Warmii i Mazur. Zjeździli tu każdą dziurę. Dziesięcioletni Kuba i trochę starsza Zula na hasło "Jedziemy na pałace" dostają drgawek. To wspólne jeżdżenie daje im w kość od małego. Ale jeździć trzeba, żeby ocalić niezwykłe miejsca, choćby na fotografii. Zresztą wszystkiemu jest winien lew, który rzucił na panią Małgorzatę urok.

- To symbol - wyjaśnia, wskazując zdjęcie brązowego posągu wiszące nad komputerem. Trudno powiedzieć, żeby lew spoglądał na nas ze zdjęcia, bo ma zamknięte oczy, śpi. - To, co chcę zbadać, zebrać, udokumentować, jest takim śpiącym lwem. Muszę go obudzić.

 

FOT. MICHAŁ SADOWSKI

Zawsze jest niebezpieczeństwo, że przy okazji zbudzą się zmory historycznych zaszłości. Lęk rolnika Henryka Waśniewskiego jest realny, choć szwagier go uspokaja:

- Niemiec, co lubi porządek, jakby się osiedlił, toby po trzech latach zgłupiał wśród tych naszych głupków. Chociaż prawdę mówiąc, do nas żabojad ani makaron nie przyjedzie, tylko Niemiec.

Pan Heniek swoje wie. Dyrektor Agencji Własności Rolnej w Olsztynie mówił, że w zachodnich rękach jest 11 tysięcy hektarów. A przecież to nieprawda. I wylicza: w Pleśniku koło Sątopów Niemiec uprawia 600 hektarów, w Górowie siedzi spółka belgijska, w Parkoszewie Anglicy. Obcy mają siłę. Niemiec u siebie dostaje do jednego hektara dopłatę 600 marek, a nasz rolnik? Jedenaście złotych. Nie idzie porównać.

- I tylko Niemiec stosuje taką sprytną taktykę, że nie kupuje wprost, tylko przez spółki belgijskie, holenderskie czy polskie. Te wszystkie lewe spółeczki tylko czekają na Unię, żeby zalegalizować obcego właściciela - dodaje z przerażeniem.

Pani Małgorzata Garniec wylicza zagranicznych inwestorów na palcach dwóch rąk (między innymi amerykańskie małżeństwo, które chce w parku w Jadamowie postawić obelisk upamiętniający wejście Polski do NATO), niemieckich - na palcach jednej. I ani jednego, który by wrócił do własnej posiadłości. A jednak niepokoją się ci, co kupili dwory czy dawne rządcówki. Na 329 ponad sto jest w prywatnych rękach. A nuż w Unii Niemcy wywalczą prawo do odzyskania swoich majątków? Niby sami w to nie wierzą, w szufladach mają akty własności, ale jakiś cień niepewności nie daje im spokoju. Krążą plotki. Podobno w Elbląskiem w Klecewie hrabia von Rosenberg miał powiedzieć, że nie rozumie, dlaczego jego dobra sprzedano, bo on tu wróci. A już na pewno Anglik, który ma teraz pałac w Bogatyńskiem, dostał list od von Blellów, że po wejściu Polski do Unii będą się starać o odzyskanie swojego. A co z albumami rodzinnymi, księgozbiorami, portretami przodków, które teraz stanowią eksponaty Muzeum Warmii i Mazur? Ktoś upomni się o rodowe pamiątki? Nieoficjalnie i delikatnie dowiadują się, co pozostało. Eberhard von Kuenheim wypytywał polskiego dyplomatę, czy ma szansę odzyskać dwa lwy z podjazdu przed pałacem w Judytach (ukochane lwy Małgorzaty Garniec!). Po odmownej odpowiedzi zastanawia się nad skopiowaniem odlewów.

- Nie wierzę, żeby na przykład książę zu Dohna wystąpił do muzeum o jakiekolwiek swoje pamiątki. Znam go - zapewnia z naciskiem von Klitzing.

Miejscowi nigdy niczego mu nie zniszczyli, nie byli agresywni, nienawistni. No, może zazdrości tu więcej, nie układa się z gminą, czasem coś zniknie. To nie lata 80., kiedy bywało, urywali wszystko, co było do urwania z samochodów na niemieckich rejestracjach. Choć pewnie z japońskich też by pourywali. Z nudów. Sama staram się jakoś dyskretnie przybrudzić warszawską rejestrację samochodu. Nie żeby ktoś coś urwał, jednak z warszawską rejestracją w tle gorzej się rozmawia. Bo "całe zło pochodzi z Warszawy". Niemcy może się i czają, ale to Warszawa dziś wykupuje ziemię. I blokuje rozwój województwa. Chce studni z żurawiem i słomianej strzechy, a tu potrzeba rozwoju, inwestycji. Jednak Holendrom hodującym krowy i uprawiającym zboże pod Słobitami ktoś nie tak dawno, w latach 90., spalił maszyny rolnicze.

"Czy to nie boleśnie ciągle mieć przed oczami utraconą własność? " - to pytanie najczęściej słyszą ci z Prus Wschodnich i w Niemczech, i w Polsce. Ciągle na nowo muszą zapewniać, że nie. Cytują Kanta: "Nie jest się bogatym z powodu swej posiadłości, lecz przez umiejętność zniesienia jej utraty"; cytują autorytet polsko-niemieckiego pojednania Marion D?nhoff: "Najwyższym wyrazem miłości do swojej macierzy jest miłowanie jej bez posiadania"; powtarzają, że kochają z daleka. I znów słyszą to samo, niedowierzające pytanie. Powtarzają: "Nie, my tu naprawdę nie chcemy", jak mantrę. Płacą za opiekę nad szczególnie cennymi miejscami. Czyli grobami.

A może to wszystko wina naszej narodowej przewrotności - podpowiada rozwiązanie jeden z miejscowych. Jakby się Polska nie godziła na wejście do Unii i sprzedaż ziemi, wszyscy narzekaliby, czego rząd nie chce tej ziemi sprzedawać i dawaj, na siłę by ją wciskali. U nas widać zawsze na odwrót.

- Jolanta Zarembina

Zrodlo: Rzeczpospolita 24.01.2002