Pół godziny z prądem
Historia dobrej Niemki spod Piły
Gdy w miasteczku Ratzebur na Ziemiach Odzyskanych polscy przesiedleńcy przejmowali niemiecki majątek, machnęli ręką na dom Lubenowów: niech siedzą, tam nie ma prądu i pewnie prędko nie podłączą, bo to na uboczu. Mieli rację. Ratzebur przemianowano na Okonek, dwa razy zmienił się ustrój, a Elżbieta Lubenow, która postanowiła zostać w domku na peryferiach, doczekała się podłączenia energii w sierpniu 2001 r.
JOANNA PODGÓRSKA Zrodlo: Portal Onet.pl - Tygodnik Polityka
Zbigniew Wielogórski miał 14 lat, gdy upadło Powstanie
Warszawskie. Wysiedlony wraz z rodzicami z Legionowa trafił do obozu w
Schneidemühl (dziś Piła), a stamtąd do Ratzebur, gdzie wraz z czterema innymi
rodzinami skierowano ich do pracy na stacji kolejowej. Mężczyźni wymieniali
podkłady kolejowe, kobiety i dzieci czyściły i odśnieżały tory.
– Okoliczni Polacy zatrudnieni jako przymusowi robotnicy rolni próbowali
nawiązać z nami kontakt, żeby się dowiedzieć co z Powstaniem, czy Warszawa
jeszcze istnieje – wspomina. Byli wśród nich także robotnicy od Lubenowów.
Opowiedzieli swoim gospodarzom o dzieciach ze stacji.
– Wtedy po raz pierwszy od wybuchu wojny zobaczyłem dobrych Niemców – opowiada.
– Normalnie jeńcom nie wolno było siadać z Niemcami przy jednym stole,
a u Lubenowów traktowani byli jak domownicy. Ludzie kłócili się, kto ma u nich
pracować. Lubenowowie zaprosili mnie do domu, nakarmili, wypytywali, w jakich
warunkach żyjemy. Dali warzyw i kartofli na całą zimę, a co niedziela, po drodze
do kościoła, podrzucali słoninę, boczek i chleb.
Po wojnie Zbigniew Wielogórski z matką wrócili do Warszawy. Ojciec jako kolejarz
dostawał przydział do pracy w coraz to innym mieście. Wreszcie napisał, żeby
przyjeżdżali do niego do Piły.
– Słowem nie wspomniał, że chodzi o Schneidemühl, bo byśmy z matką nie
pojechali. Tam było piekło. Głód, armia wszy, potworny tłok w barakach. Niemcy
i Ukraińcy bili nas bez opamiętania. Po tym Okonek wydawał się rajem – opowiada.
W Pile mieszka jednak do dziś. Do leżącego niedaleko Okonka nie zaglądał. Był
pewny, że Lubenowów już dawno tam nie ma. Dopiero gdy zaczęło się mówić, że
Niemcy zapłacą odszkodowania robotnikom przymusowym, poszukując dokumentów
trafił w te strony i usłyszał od ludzi, że dobra Niemka nadal mieszka tam gdzie
dawniej. Ma 81 lat.
Nie poznała go. Wypytywała podejrzliwie o imiona wspólnych znajomych, czy
pamięta, jak wyglądał jej ojciec, ile mieli koni. Wspominając zaprzęgową czwórkę
i małego staruszka z fajką ze zdumieniem zauważył, że w wiszącym nad stołem
żyrandolu zamiast żarówek palą się świece.
– Z tym mi dobrze, co ja mam, a jak nie mam, też dobrze – twardą, łamaną
polszczyzną deklaruje Elżbieta Lubenow. Myśli ciągle po niemiecku. Żyjąc
samotnie nie zdołała nigdy dobrze nauczyć się polskiego. Ludzie z okolicy nie
bardzo w tym pomagali.
Dlaczego została, gdy wszyscy Niemcy opuszczali Ratzebur? Tego pytania nie lubi
najbardziej. Słyszy w nim ton sprzed lat, gdy mówiono, że nie ma tu miejsca dla
żadnej Niemry. Zdenerwowana wyciąga pożółkły papier z 1963 r. W pewnym momencie
chciała nawet wyjechać, ale nie dali paszportu. Tu jest odmowa.
Gdy przeszedł front, trafiła razem z ojcem do obozu w Jastrowiu (wówczas
Jastrov), gdzie pracowali na rzecz wojska. Wróciwszy po kilku miesiącach do domu
zastali gospodarstwo ograbione z koni, bydła, sprzętów, nawet ubrań. Zostało
tylko trochę mebli: kilka krzeseł, stół, piękny, stary kredens, który ojciec
przed laty odkupił na plebanii. Z prawie 40 hektarów ziemi państwo zostawiło im
13. Las zabrało nadleśnictwo, część ich gruntów przeznaczono na poligon.
Nigdy nie wyszła za mąż. Co prawda zaraz po wojnie wrócił do
Okonka jeden z robotników przymusowych, którzy pracowali u Lubenowów. Już
w czasie wojny czuł się tu prawie jak gospodarz. Pewnie by się pobrali, ale
zginął w wypadku. Od śmierci ojca przed 40 laty mieszka sama. Z sąsiadami jakoś
jej się w końcu ułożyło. Gdy jeszcze uprawiała ziemię, pomagali przy żniwach
i wykopkach. Teraz żyje z emerytury przyznanej w zamian za ziemię przekazaną na
rzecz Skarbu Państwa. Opiekunka opłacana przez gminę przywozi zakupy, odwozi do
lekarza, sprząta. Od wojny w domku na peryferiach czas płynie równym rytmem, nie
przerywanym burzliwymi wydarzeniami z kraju i ze świata. Na pamiątkowym
kredensie przybywa buteleczek z lekarstwami. Stary kundel Puszek traci kolejne
zęby. Ostatnio na poligonie jakoś mniej strzelają, za to furtka skrzypi coraz
głośniej.
Elżbieta Lubenow pisywała do różnych instytucji podania z prośbą o podłączenie
prądu, ale odpowiedzi albo nie przychodziły wcale, albo były odmowne. Brak
funduszy.
– Ludzie kiedyś radzili sobie bez prądu, to i ja jakoś sobie radziłam – mówi.
10 lat temu miała nadzieję, że coś się zmieni, bo tuż koło jej domu kolej
zbudowała stację transformatorową. Napisała prośbę do PKP, że może przy okazji
dałoby się pociągnąć kabel, ale nie odpisali.
Gdy Zbigniew Wielogórski zaczął robić raban w Urzędzie Miasta, wszyscy byli
zdziwieni: – Jak to nie ma prądu? Nic nie wiedzieliśmy – mówili.
– Akurat, nie wiedzieli. Może jeden wiceburmistrz nie wiedział, bo jest tu od
niedawna. Wiedzieli. Tyle że ona nie potrafi narzekać ani głośno upominać się
o swoje, to i nikt nic nie robił – przekonują sąsiedzi.
Władze gminy wystąpiły do Energetyki Poznańskiej w Wałczu o wydanie warunków
wykonania przyłącza. Mimo zniżki koszt (14 tys. zł) przekraczał możliwości
finansowe samorządu, a na najtańszą opcję – pociągnięcie kabla od stacji
transformatorowej – nie zgodziła się kolej.
I tak to by pewnie trwało, ale w lutym zbuntowali się w Okonku bezrobotni. Do
miasteczka zjechali dziennikarze. Ekipa telewizji poznańskiej trafiła przy
okazji do domku na uboczu. Dzień po programie o staruszce, która od półwieku
czeka na prąd, zaczęli się zgłaszać sponsorzy. Okoliczne firmy zaoferowały za
darmo sprzęt, materiały, transport i wykonanie. Sprawniej ruszyły negocjacje
z PKP. Zbigniew Wielogórski kupił transformator, chciał jeszcze dodać pralkę,
lodówkę i telewizor, ale sprezentowało je Centrum Kształcenia Praktycznego
z Poznania, które w ramach warsztatów uczniowskich założyło instalację
wewnętrzną.
6 sierpnia 2001 r. w domku na peryferiach po raz pierwszy zapaliło się światło,
a Elżbieta Lubenow została gwałtownie skonfrontowana z osiągnięciami
cywilizacyjnymi ubiegłego stulecia. Do lodówki włożyła margarynę. Pralki jeszcze
nie włączała, na razie uczy się obsługiwać.
– Jak się podoba telewizja? Ta co u mnie była? Jak ja byłam w telewizji?
A program! – chwyta wreszcie sens pytania. – Mówią, jaka będzie pogoda i co
słychać na świecie. Ładna, ale się jeszcze nie przyzwyczaiłam. Bardzo oczy bolą
i dłużej niż pół godziny na dzień nie daję rady.
Jest już trochę zmęczona. Ekipy reporterskie płoszą sąsiadów, którzy przychodzą
skosić trawę na podwórku albo pomóc coś naprawić. Psy ochrypły od obszczekiwania
obcych. W dodatku od kiedy pokazali ją w telewizji, zaczęły przychodzić dziwne
listy od obcych ludzi, którzy proszą, żeby potwierdziła ich niemieckie
pochodzenie, bo chcieliby wyjechać i obiecują, że jak już będą na miejscu, to
się sowicie odwdzięczą.
Naprawdę bardzo cieszy się z prądu, ale teraz niech już wszyscy dadzą jej znowu
święty spokój.